Pożegnanie na Wałach Chrobrego wprawiło mnie w dziwny nastrój. Z jednej
strony cieszyłem się, że po miesiącach ciężkiej pracy nareszcie
płyniemy. Był też jednak jaki trudny do zdefiniowania lęk przed
nieznanym. Przecież to dwa lata, daleko od domu. Tak, wiem że tego
chciałem, ale niepokój jaki jednak był.
Na kei bardzo dużo ludzi. Nie spodziewałem się ich aż tak wielu.
Wród nich dużo moich znajomych, i tych z pracy i z żagli. Każdemu
chciałem pokazać naszą łódeczkę i opowiedzieć coś o rejsie.
Zabrakło czasu. Tych, którzy czują się lekko zawiedzeni - przepraszam.
Jak już zakończył się cały ceremoniał popłynęliśmy jeszcze na
przystań wit Skolwin, co skrzętnie zauważyli niektórzy internauci. Po
pierwsze dopakowalimy jeszcze w sobotę górę jedzenia, po drugie
chcielimy w zaciszu i bez tego całego zgiełku pożegnać się już z
najbliższymi. Poza tym każdy żeglarz wie, że nie wyrusza się w rejs w
piątek. Taki przesąd.
Wypłynęliśmy w nasz rejs dookoła świata w sobotę wieczorem, wraz z
czerwonym wielkim księżycem wschodzącym gdzieś nad Stepnicą. Koło nas
jeszcze przez godzinę płynęła Ruda z Aleksem aby nas choć kawałek
odprowadzić. Miło.
Główki portu w Świnoujciu mijamy chwilę po północy, a początek
rejsu jak to zwykle bywa pod wiatr. Zatem silnik na 1600 obrotów i
dziobiemy pod falę. Łajba załadowana do kresu możliwoci z trudem
przebija się do przodu - 4 czasem 3.5 węzła. Byle za Sassnitz, potem
powinno być lepiej.
W chwili obecnej czyli w niedzielę po południu płyniemy już na zachód,
ku Holtenau gdzie przeprawimy się na morze północne. Dwa żagielki
podparte silnikiem, spieszy się nam, trzeba wykorzystać dobrą pogodę.
Na pokładzie powoli przyzwyczajamy się do żeglugi, poznajemy
łódeczkę i potykamy się o jeszcze niezaształowane do końca towary.
Panuje miły nastrój, to dobrze, choć ja się czuję jak bym był w
tygodniowym rejsie po Bałtyku. Ale wiem że to przejdzie, że powoli
będziemy przyzwyczajać się do długiego życia na morzu.
Zdjęcia: Wiesław Seidler