Chodzi dumny i szczęśliwy… - „będę dziadkiem, będę dziadkiem…”. Nie może w miejscu wysiedzieć i już poleciał na miasto kupić pierwszy upominek dla jeszcze nie narodzonej wnuczki. Któż to taki? – oczywiście sam kapitan, Artur.
Mały żółwik, wydziergany szydełkiem w tradycyjny polinezyjski splot przez grubą uśmiechniętą Tahitankę z czerwonym kwiatkiem za uchem. Jest mięciutki i różowy – akurat dla malutkiej dziewczynki. Póki co będzie jechał z nami na rufie, a przy najbliższej okazji wraz z dziadkiem trafi do maleństwa.
Cała załoga cieszy się wraz z dziadkiem, a przyszłej mamie i tacie życzymy samego zdrowia i spokoju.
Z drugiego krańca świata pozdrawia dziadek Artur i reszta załogi Wassyla.
Udało się odebrać paczki z DHL. Wraz z paczką otrzymałem zestaw 15 stron przypisanych do nich dokumentów, w tym ten najważniejszy - od celników, że zwolnieni jesteśmy od cła. Przyjechało mnóstwo części, w tym ta chyba najważniejsza – komplet naprawczy łożysk do rollera. Teraz tylko jeszcze drobne naprawy, zakupy i możemy właściwie ruszać w morze.
25.03.2017
Marcin dalej walczy z rolerem, nie jest łatwo wydłubać stare połamane łożysko, w końcu siedziało tam latami, zalewane co dzień słoną wodą. Miało prawo lekko skorodować, napęcznieć, zaklinować się. Skończyło się na rozwiercaniu śrub i porządnym młotku, ale się udało. Dobrze jest mieć zawodowego bosmana na pokładzie.
Po nieudanym podejściu do remontu w stoczni na Raiatea („to heavy, to heavy…”), we wtorek podjęliśmy kolejną próbę i popłynęliśmy do stoczni jachtowej w samym wielkim Papeete. Tak, wiedzieliśmy o jej istnieniu już wcześniej, nawet ją z Marcinem w styczniu odwiedziliśmy – ma ponad dwa razy większy dźwig, dwa razy większy plac i kosztuje dwa razy więcej. No ale skoro Wassyl waży tak dużo…
Tym razem operacja wyciągnięcia łódki z wody przebiegła gładko i już po chwili staliśmy na kołkach i betonowych blokach w szeregu innych remontowanych łódek gdzieś pod płotem.
czyli najkrótszy postój na stoczni, Coral Garden i 8 marca
Po 3 miesiącach zimowania wraca na Wassyla do Papeete cała nasza załoga (Artur, Bolo, Patrycja, Magda, Natalia, Marcin i Grześ), więc znów jesteśmy w komplecie. Pora deszczowa powoli przechodzi. Wprawdzie nadal codziennie pada deszcz, ale już nie przez szesnaście godzin a jedynie może dwie. Wysokie temperatury nadal trzymają, więc w środku dnia warunki są nie do wytrzymania. No chyba że w klimatyzowanym pomieszczeniu lub w sklepie spożywczym przy lodówkach z jogurtami. W każdej koi wiatraczek, czasem dwa, a nawet trzy – daje to trochę uczucie orzeźwienia, choć jak powietrze ma 35C to i wiatraczek cudów nie zdziała. Ale dość narzekania, czas podjąć ostatnie przygotowania do dalszej żeglugi.
Co tu dużo mówić. To będzie największa impreza żeglarska w Polsce w 2017 roku. Około setki jachtów w tym wiele żaglowców z całego Świata przypłynie na początku sierpnia na Wały Chrobrego. Ruszył właśnie nabór na tzw. oficerów łącznikowych, czyli osoby pomagające przybyłym jednostkom w jak najpełniejszym uczestnictwie w imprezie i pobycie w Szczecinie.
Wiele osób z naszej załogi uczestniczyło jako żeglarze w Tall Shipach po wodach całej Europie, a Wojtek w 2013 był szefem oficerów łącznikowych w Szczecinie. Wiemy, że bycie oficerem łącznikowym to niesamowita przygoda, żaglowce od kuchni, dużo kilometrów do dreptania i niesamowita satysfakcja z bycia częścią wydarzenia. Na koniec pozostają jeszcze przyjaźnie zawarte pomiędzy wolontariuszami, były nawet małżeństwa. Polecamy - zastanówcie się, może warto zostać OFICEREM ŁĄCZNIKOWYM. O wszystkim poczytacie na stronie The Tall Ships Races Szczecin 2017.
PS. Nie musicie wcale mieszkać w Szczecina. Zaproszenie jest skierowane do wszystkich.
To był krótki wypad pod wodę, ale tuż po zejściu na nieco większą głębokość oczom moim ukazały się… szczęki… szczęki IV. Zobaczcie sami:
Co tu dużo pisać, prezentujemy wideo zapiski z podróży Wojtka do krainy pierścienia.
"Welcome to Tahiti, only sun is perfect" - takie słowa słyszymy przy okazji każdej awarii lub niedociągnięć technicznych w marinie. I faktycznie, tak też było na początku, czyli awarie i słońce. Ale wraz z nadejściem pory deszczowej (listopad - marzec), słońca jest coraz mniej a deszczu coraz więcej. Nawet kupiliśmy dwie chińskie parasolki. Ale to co się wydarzyło ponad tydzień temu... - nie pamiętają najstarsi górale Polinezyjczycy. Lało cały czas, po prostu ściana deszczu. I mimo, że do morza blisko i do tego z górki, to się na mieście trochę porobiło. Zresztą zapraszam na krótki filmik i kilka zdjęć. (wszystko zaczerpnięte z lokalnych stron internetowych).
Nie mówcie więc nam że jesteśmy na wakacjach, my tu walczymy z żywiołem. Na szczęście Wassyl pływa i na wodzie morskiej i na deszczówce.
Wojtek wybrał się na wakacje do Nowej Zelandii gdzie objechał prawie całą północną wyspę - Auckland, Taupo, Wellington. Zapis podróży na poniższych zdjęciach, a dodatkowo zapraszamy na blog w którym znajdziecie opowieści o życiu w Nowej Zelandii oraz mnóstwo zdjęć - wiatrem pisany blog Agnieszki.
Święta, święta i po świętach. Wigilię spędziliśmy w 7 osób, czyli oprócz naszej czwórki gościliśmy Litwinów (po środku nas na zdjęciach) i Laurę (po francusku pewnie Lahrhę - na drugim zdjęciu druga od prawej). Był barszcz z uszkami, pierogi, ryba po grecku ciasto i... prezenty. Atmosfera super.
Wczoraj zawitał do mariny w Papeete jeden z jachtów biorących udział w Vendee Globe 2016. To najtrudniejsze regaty na świecie - non stop dookoła Świata i do tego w samotnicze. Nie, Papeete nie jest na trasie regat, ale jeden z żeglarzy złapał awarię i po wycofaniu się tutaj zapłynął się napraiać. Oczywiście już zwiedziliśmy łódkę w której właściwie nie ma nic. No ale waży tylko 8 ton, w tym 4 balast.
Przede wszystkim naszym rodzinom które są tak daleko, ale też przyjaciołom oraz naszym fanom - z dalekiego Tahiti życzymy spokojnych i wesołych Świąt Bożego Narodzenia.
U nas też już świątecznie i to według polskich tradycji. Studzimy barszcz zrobiony z buraków, w lodówce ryba po grecku i sałatka. Właśnie lepimy uszka i pierogi a na rufie mruga niewielka choinka pod którą leżą ciekawe mamy nadzieję prezenty.
myślami jesteśmy z Wami…
Zimowa, okrojona załoga Wassyla
PS. Na zdjęciach kilka chwil uchwyconych w ciągu ostatnich dni.
Z okazji zbliżających się Świąt dla wszystkich naszych fanów mamy prezent – ponad 10 minutowy filmik ukazujący naszą żeglugę i odwiedzone miejsca na Pacyfiku Wschodnim. Muszę dodać, że nie było tak łatwo gdyż aby powstał ten film musieliśmy:
Czytaj więcej: Świąteczny prezent dla naszych fanów – FILM z Pacyfiku Wschodniego
Minął już ponad rok naszej wyprawy, za nami szmat drogi i wiele pięknych odwiedzonych miejsc. Najciekawsze z nich upamiętniliśmy na zdjęciach, a najlepsze z nich możecie znaleźć w Wassylowym Kalendarzu na 2017 rok.
Kalendarz jest formatu A3, ma 13 stron, a na każdej z nich kilka fotek z jednego z etapów wyprawy. Obok dni miesiąca znajdują się informacje o aktualnych imieninach i świętach państwowych.
Kalendarz będzie drukowany indywidualnie do każdego zamówienia, z tego powodu jego cena nie jest niska. Może kiedyś będziemy mieli tylu fanów, że nakład w ciemno będzie wynosił 1000 sztuk, wtedy będzie taniej.
Jeśli chcesz zamówić nasz kalendarz to:
Zapraszamy do obejrzenia kolejnego filmiku z pod wody. Tak, wiem, ciągle coś spod wody - ale tam naprawdę jest pięknie. Tym razem nieco głębszy koral na wyspie Bora-Bora. Pływaliśmy tam z dużą barrakuda, małymi batyskafami i mnóstwem kolorowych rybek. Popatrzcie sami:
To były prawie mistrzostwa świata w Tahitańskich tańcach. Startowały pięciolatki, piętnastolatki i trzydziestopięciolatki. Konkurencja naprawdę duża a poziom zawodów wysoki. Podziwiajcie figury i stroje tancerek i tancerzy na tych kilku zdjęciach.
01.11.2016
Na wyspach Towarzystwa w ciągu roku odbywają się dwie główne imprezy: lipcowy festiwal Heiva na który składają się ludowe tańce, pieśni i zawody sportowe oraz listopadowy wyścig tradycyjnych łodzi Va’a, czyli tutejszych pirog które oprócz głównego wąskiego kadłuba posiadają z lewej strony przyczepiony na dwóch poprzecznych wspornikach niewielki dodatkowy pływak który stabilizuje łódź i zapobiega wywrotkom. Wyścig ten odbywa się pod nazwą Hawaiki Nui Va’a, trwa kilka dni, a zawodnicy pokonują trasę wyznaczoną pomiędzy czterema wyspami (Huahine – Raiatea – Tahaa – Bora Bora). Oba te wydarzenia warto obejrzeć, być ich uczestnikiem.
Czytaj więcej: Relacja z Hawaiki Nui Va’a (+wideo niespodzianka)
To bardzo świeży materiał, zarejestrowany zaledwie kilka godzin temu, ale chcemy jak najszybciej podzielić się z Wami naszymi wrażeniami z pływania z Mantami. To jedne z największych ryb - rozpiętość ich skrzydeł wynosi kilka metrów. Te spotkane przez nas choć należą do grupy średniaków (3 metry szerokości, 2,5 długości) to i tak wydawały się ogromne. Zwróćcie uwagę na jedną z pierwszych scen gdzie obok nich nurkuje Marcin - robi wrażenie? Na nas także - kolejny piękny dzień w otoczeniu podwodnej natury.
Czas na zmianę wyspy - kolejna w planie jest Tahaa. Leży ona na wyciągnięcie dłoni, bo wraz z Raiateą tworzą jakby jeden atol otoczone tą samą barierą koralową. Zatem i następny port nie leży zbyt daleko, nieco ponad godzinę drogi którą pokonujemy pod samą genuą. W końcu udaje się chwilę pożeglować bez silnika, bez fali, bez znacznego przechyłu. „Prawie jak na mazurach” - jak to stwierdził Marcin.
Pierwszą boję postojową łapiemy u wejścia do zatoki Apu. Na brzegu pomimo iż znajduje się może kilkanaście gospodarstw wytworzyła się całkiem niezła infrastruktura turystyczna dla przybywających żeglarzy. Lądujemy z Arturem, Natalią i Patrycją pontonem na niewielkim pomoście restauracji, w której przez cały dzień można raczyć się lokalnymi drinkami mniej lub bardziej alkoholowymi, a wieczorem zjeść sowitą kolację składającą się z kilku dań. Nawet przez chwilę zastanawialiśmy się czy nie zasiąść tu wieczorem do uczty, ale cena trzystu złotych od osoby przerosła nasze najśmielsze wyobrażenia. To tyle ile kosztuje jedno nurkowanie, a ja tu wszystko porównuję do wartości właśnie tej atrakcji. Zjem zatem na łódce, a pieniążki odłożę na kolejne podwodne przygody.
Co to jest? - spytacie, to największe wydarzenie sportowe na polinezji, transmitowane przez tutejszą TV na żywo przez kilka godzin. To największy i najważniejszy wyścig tradycyjnych pirog na Świecie. I my byliśmy jego częścią przez dwa dni, podziwiając wyścigi na wodzie (czyli z wody) oraz łodzie i imprezy toarzyszące na lądzie. Zanim umieścimy kilka naszych zdjęć zerknijcie na poniższy film (nie, nie oglądajcie całych czterech godzin, ale zerknjcie na start - 6:41, na nas i Wassyla w tle wyścigu - 8:22, miejsce gdzie byliśmy na zakończeniu 4:48:35 i kilka innych losowych miejsc aby zobaczyć, że chłopaki wiosłują na maksa cały czas). Było fajowo i musimy przyznać, że Wassyl z pirogami nie ma szans, nawet jak wciągniemy genaker i bezana.
Pozdrowienia z Bora-Bora
Zmieniamy wyspę, opuszczamy Huahine i płyniemy na Raiateę. Nawet jestem tym lekko podekscytowany, wielu spotkanych żeglarzy mówiło, że to najpiękniejsza z wysp Towarzystwa. Do tego przeczytałem w przewodniku, że znajduje się tam jedyny duży wrak żaglowca towarowego, który zatoną zerwany z cum podczas sztormu przed ponad stu laty. Trzeba będzie dać tam nura.
Między wyspami zero wiatru, pozostało pyrkać na ekonomicznych obrotach prosto do celu, a jest nim marina położona w drugiej co do wielkości miejscowości na Polinezji Francuskiej – Uturoa. Tylko nie oczekujcie w niej wieżowców, dwupasmowych dróg czy też linii metra, liczy ona sobie „aż” dziesięć tysięcy mieszkańców… taki kraj.
Są takie chwile, że pisanie długiego wstępu jest bezsensowne. Po prostu obejrzyjcie poniższy film, koniecznie w HD i trybie pełnoekranowym i spróbujcie poczuć ten Świat. Zachęcam do komentarzy, podzielcie się z nami swoimi wrażeniami.
Pierwsze miejsce postoju na wyspie Huahine wybrałem dość nietypowe – pomiędzy niewielką wąską wyspą Murimahora chroniącą wewnętrzną lagunę przed oceanicznymi falami, a górzystą drugą co do wielkości wyspą atolu Huahine Iti. Wąski przesmyk prowadzący w to miejsce staje się coraz płytszy i w pewnym momencie musimy się zatrzymać i rzucić kotwicę, gdyż przed nami znajdują się już tylko płytkie korale lub głazy.
09.10.2016
Kotwicowisko w zatoce Opunohu na wyspie Moorea jest wyjątkowe. Tym razem nie popłynęliśmy w głąb zatoki tylko na niebyt głęboki pas nieco z boku wejścia do niej, ale już po wewnętrznej stronie bariery koralowej, która bardzo dobrze chroni przed długimi martwymi falami z oceanu. Niecałe sto metrów od nas znajduje się publiczna plaża, z białym drobnym piaskiem, zagajnikiem pal kokosowych i wieloma stolikami i ławkami aby ułatwić biesiadowanie plażowiczom. Coś, czego od dawna nie spotkaliśmy na plaży to prysznic ze słodką wodą, niejednokrotnie z niego skorzystamy oszczędzając własne zapasy. Między nami a plażą znajduje się jeszcze niezbyt szeroki pas rafy koralowej, w której z pewnością tli się niejedno podwodne życie i którą z pewnością podczas postoju będziemy eksplorować.
03.10.2016
Dziś wczesnym rankiem po ponad dwóch tygodniach postoju ruszamy dalej. Na pobliską wyspę Moorea, do miejscowości Vaiare, gdzie znajduje się jedyna na wyspie marina. Przelot znów nie należał do najtrudniejszych, zeszło nam niecałe trzy godziny motorowania, bo wiatr zupełnie ucichł. Przed wejściem do laguny wywołuje port Vaiare przez radio i proszę o pozwolenie na wpłynięcie do środka i do mariny. Jegomość po drugiej stronie fali nośnej informuje mnie jednak, że w marinie nie ma miejsc, że trzeba było je rezerwować wcześniej i ogólnie zniechęca do odwiedzin tego miejsca.
Czuję ciśnienie, dosłownie i w przenośni. Te dosłowne to ciśnienie słupa wody wywierane na moje ciało podczas codziennego nurkowania. Otóż z Marcinem i Natalią chodzimy na kurs Open Water Diver. Jeszcze niedawno byłem pierwszą osobą która twierdziła, że żadne papierki nurkowe mi są nie potrzebne, bo robię to okazjonalnie i tylko od czasu do czasu. Ale kilkukrotnie już okazało się, że bez patentu traktują mnie jako absolutnego nowicjusza i szkolą od zera (i słusznie – safety first). Do tego nurkowanie bez certyfikatu to nurkowanie niezbyt głębokie, przy jakiejś „grzecznej” rafie bo gdzie indziej (czyli tam gdzie ciekawiej) to danger i trzeba okazać certyfikat. Do tego nurkowanie dla tych posiadających plastikowy dokument jest też tańsze.
Raju nie ma… jestem tym atolem rozczarowany. Dwie główne tutejsze miejscowości są oddalone od siebie o dwanaście kilometrów, więc trzeba raczej łapać stopa niż spacerować w ostrym słońcu. Główna droga przez miejscowość Tiputa przypomina nasze drogi po ostrej zimie, dziureczka na dziureczce, a jej brzegi mocno postrzępione. Okoliczne domki są dość rzadko rozmieszczone i ukrywają się w jakiś krzaczorach i zaroślach, bo ciężko otaczającą ich zieleń określić jako pielęgnowaną. Same domy też wyglądają jak by miesiąc temu przeszedł huragan – dookoła nich bałagan, a chata często trzymana jest przez liny przerzucone przez dach i dociążone na krańcach workiem z piaskiem. Podsumowując jest tu jakiś bajzel, zero dbania o ogóły i szczegóły, zero finezji i polotu.
Przypłynęliśmy do największej chyba „dziury” w okolicy. I to celowo. Po pobycie na Taravai lubimy odwiedzać dzikie, ciekawe i dość odludne miejsca. Na naszą „dziurę” składa się kilka domków zbudowanych z żerdzi otoczonych plecionymi liśćmi palmowymi które chyba w sezonie robią za pensjonacik, niewielka restauracja z otwartą salą dla gości zbudowaną na palach nad wodą, kilka wiat i komórek w której trzymane są stare sprzęty rybackie, kilka świń, z dziesięć psów i sześć osób zamieszkujących ten teren. I do tej „dziury” przypłynęło właśnie sześć jachtów, więc chyba coś magicznego w tym miejscu musi być. Wcale nie naginając statystyki można wywnioskować, że więcej tutaj żeglarzy niż mieszkańców.
31.08.2016
Jakoś nie możemy uciec od pereł. Wczoraj rozmawiałem z Fernando, lokalnym sympatycznym gościem u którego zaopatrujemy się w bagietki, hurtowe ilości wody i internet, i zapytałem o możliwość odwiedzenia jednej z farm pereł. On wykonał jakiś telefon i skierował nas do mieszkającego prawie na końcu wsi niejakiego John’a. Ten z kolei, gdy zobaczył nas dziś rano od razu wyciągnął pokaźny zestaw perłowych kuleczek i rozłożył je na stole. Niesamowici są Ci Polinezyjczycy – przed nami turla się niezła kasa, a gość nas zostawia samych mówiąc, aby na koniec jak już sobie coś wybierzemy podejść do niego i uregulować należność. Nikt by się tych kuleczek przecież nie doliczył, a jak mawia przysłowie okazja czyni złodzieja. Ale w takiej sytuacji człowiek, a przynajmniej ja czuje się tak niesamowicie, że obcy bądź co bądź ma takie zaufanie, że zrobię wszystko aby nic nie kombinować, aby właśnie dowieść, że tak może, powinno być. Znów wybieramy sobie po kilka perełek, tym bardziej, że po raz pierwszy ceny są przyzwoite. Idziemy na koniec zapłacić, ale okazuje się, że John nie ma wydać. Co robi? „Zapłacicie mi jutro, będę o siódmej trzydzieści po bagietki to podejdźcie i zapłaćcie” – mówi. Kocham tych ludzi…
Przeloty pomiędzy atolami Tuamotu nie przekraczają zazwyczaj stu mil morskich. Dokładnie tyle drogi mamy do Manihi. Tam Alicja po prawie roku podróży z nami wsiądzie do samolotu linii Air Tahiti a potem Air France i poleci do domu. Wraca do Polski, gdyż musi kontynuować przerwane studia z zakresu weterynarii, choć w jej oczach widzę, że wcale nie ma na to ochoty.
Żegluga jest nad wyraz spokojna, nawet fale niezbyt często wchodzą na pokład. Większość swojej nocnej wachty spędzam więc na zewnątrz, znów obserwując mocno rozświetlone blaskiem gwiazd niebo, to mi się chyba nigdy nie znudzi.
Dlaczego wakacje? Chyba dlatego że przystaneliśmy na dłużej a większość dnia spędzaliśmy na przyjemnościach. Lody w Pink Place, cała seria nurkowań w tym z rekinami, oraz leżenie do góry brzuchem. W końcu w Polsce ostatni tydzień wakacji, czemu też nie u nas. A jak one wyglądały - spójrzcie na zdjęcia.
Do przesmyku umożliwiającego wpłynięcie do atolu dopływamy tuż po południu. Warunki na podejściu powinny być dobre, a prąd sprzyjający – tak przynajmniej wynika z teorii i tablic pływów, tak też jest i w praktyce. Z niewielkim prądem szybko dostajemy się do środka i cumujemy do długiego betonowego pirsu który zwieńczony jest keją dla niewielkich statków dostawczych.
Znów jest okropnie gorąco, więc pierwszy spacer do miasteczka zakończył się niepowodzeniem i szybkim powrotem na jacht oraz schowaniem się pod pokładem w cieniu. Leżę twarzą tuż obok niewielkiego wentylatora który daje jakąś namiastkę chłodu, chodź najchętniej to bym się teraz schował do lodówki.
To tutaj w 1947 swoją wyprawę zakończyła tratwa Kon Tiki z Thorem Heyerdhal'em. Dziś mieszka tu 150 osób ceniących sobie ciszę, spokój i bezpieczeństwo. A co my znaleźliśmy na tym dość rzadko odwiedzanym przez żeglarzy atolu? Zobaczcie sami na naszych zdjęciach.
13.08.2016
Atole Tuamotu to takie jakby obwarzanki. Mają najczęściej kształt owalu a w środku wypełnione są wodą tworząc wewnętrzną lagunę. Sam ląd dookoła niej jest zazwyczaj niezwykle cienki, ma nie więcej niż kilkaset metrów szerokości. Do tego poprzecinany jest czasem płytką rafą dzieląc całość na dziesiątki mniejszych podłużnych wysp. Niektóre z atoli posiadają jedno, rzadziej dwa wejścia, na tyle duże że możliwe jest wpłynięcie jachtem do środka. Są dość wąskie, płytkie i do tego bardzo trudne nawigacyjnie ze względu na bardzo silne prądy przy wejściu.
Do Raroia pozostało 208Mm
Temperatura na zewnątrz +34 stopnie
Temperatura odczuwalna chyba ze sto stopni
06.08.2016
Ruszając w morze z Nuku-Hivy nie wiedziałem jeszcze dokładnie dokąd popłyniemy. Opracowałem dwie koncepcje - pierwsza prowadziła na odległe o ponad czterysta mil wyspy archipelagu Tuamotu, a dokładniej na Raroię, pierwszy z atoli który planujemy odwiedzić. Obawiam się jednak dość silnych wiatrów z kierunku SE które mają wiać przez kilka dni. Wprawdzie dwadzieścia kilka węzłów wiatru nie stanowi dla nas problemu, żegluga trochę mokra i trochę kolebiąca ale szybka i bezpieczna. Bardziej się obawiam, że dość ostry kierunek wiatru może nas za bardzo zepchnąć na zachód i nie trafimy w pierwsze z zaplanowanych atoli, a wrócić na nie później pod wiatr, prąd i fale byłoby już praktycznie niemożliwe.
Druga koncepcja zakłada odpalenie silnika, wybranie żagli na blachę i przeskoczenie ostro pod wiatr na pobliską wyspę Ua-Pou, a tam w jednej z zatoczek przeczekanie co najmniej dwóch dni aż wiatr wykręci bardziej na wschodni. Tylko czy jesteśmy w stanie pójść tak ostro pod wiatr? Jak duża będzie fala? To dopiero się okaże gdy wypłyniemy zza wyspy którą spokojnie teraz okrążamy od zachodu.
Po kilku tygodniach opuszczamy Markizy aby udać się na rajskie atole Tuamotu.
Markizy, zupełnie odmienne od wysp Gambier czy Puka Puka zrobiły na nas ogromne wrażenie. Są to wyspy spektakularne, wystrzelają wprost z oceanu pionowymi strzelistymi wulkanicznymi górami. Najmłodsze pod względem geologicznym, nie wykształciły jeszcze rozbudowanej bariery raf koralowych, nad czym najbardziej ubolewał Marcin. Mimo to zapamiętale oddawał się swoim dwóm nowym namiętnościom: polowaniu na rybki z kuszą oraz hodowli własnych skrzeli.
Wspomnienie tych pięknych wysp pozostanie z nami długo a szczególnie wyraziste obrazy warto i przed Wami odmalować.
Czytaj więcej: Natalia podsumowuje naszą wizytę na Markizach
Idzie sobie człowiek w niedzielę po mszy do sklepu po małą buteleczkę coli aż tu nagle:
Miejscowość Atuona położona jest po drugiej stronie zatoki Tahauku w której zakotwiczyliśmy. Prowadzi do niej kilkukilometrowa droga na przebycie której potrzeba niecałą godzinkę jeśli pokonamy ją spacerem lub pięć minut jeśli złapiemy stopa. Na szczęście po naszej stronie zatoki, czyli tam gdzie jest możliwość dopłynięcia pontonem znajduje się jedyna w miasteczku stacja benzynowa, która to jest generatorem wracających do miasta samochodów. Zazwyczaj już drugi lub trzeci się zatrzymuje i tak udaje się oszczędzić nieco nogi oraz podeszwy moich klapków. Konwersacja z kierowcą nie jest zbyt burzliwa. Moja znajomość francuskiego się nie polepsza tak samo jak ich znajomość angielskiego. Zazwyczaj udaje się powiedzieć, że pochodzimy z polski i że jest tu ładnie. Czasem pada słowo Euro.
Czytaj więcej: Markeskie przygody - wyspy, Tiki, rzeźby i tańce.
Przez kilka ostatnich dni, siedząc na niewielkim drewnianym stołku, Grześ poddawał się niezwykle bolesnemu zabiegowi tradycyjnego markeskigo tatuowania. Za pomocą niewielkigo młoteczka oraz drewnianej igły wyknanej z najtwardszego tutejszego drzewa zwanego Kado-Huka,ostatni żyjący tradycyjny lokalny tatuażysta Kauhou naniósł niepowtarzalny wzór nawiązujący do boga Tiki oraz otaczającej wulkaniczne wzgórza przyrody. To się nazywa pamiątka z podróży...
Grześ jeszcze żyje, a efekty pracy na poniższych zdjęciach:
Na wyspie Tahuata w niewielkiej miejscowości Hapatoni na koniec mszy świętej zarejestrowałem taki oto utwór:
A teraz szybkie pytanie konkursowe - co utwór ten ma wspólnego z Polską? Odpowiedzi umieszczajcie w komentarzu,
Nowe wyspy, nowe występy, nowe widoki. Jest coś dla miłośników zieleni i dla plażowiczów. Zapraszamy do zajrzenia do galerii zdjęć z Markizów.
Dzień żeglugi: 298
Liczba zjedzonych bananów z nutellą: 2
13.07.2016
Droga z Puka Puka na Markizy jest prosta jak trzy metry drutu w kieszeni, ale my robimy lekki banana hals, dzięki czemu przez cały czas wiatr mamy dokładnie z boku. Znów osiągamy zadowalające prędkości, duże przechyły i mokrą żeglugę. Ta ostatnia powoduje, że musimy mieć cały czas zamknięte wszystkie luki i okienka, co skutkuje duchotą i wysoką temperaturą wewnątrz jachtu. Nie da się ani tam wysiedzieć ani nawet wyleżeć. Wiatraczek tuż nad głową daje niewielką namiastkę chłodu. W kambuzie przy garach jest już praktycznie sauna, szkoda tylko, że nie mamy możliwości co chwilę spłukać się obficie zimną wodą. Dobrze, że ten przelot trwa tylko dwie doby.
Dziś po południu mieliśmy branie na wędkę Ali. Coś chwyciło przynętę i pognało w przeciwną stronę tak szybko, że w ciągu kilku sekund wyciągnęło dwieście metrów żyłki aby na koniec szarpnąć tak mocno, że aż się wędka połamała. Co to mogło być? Wielki tuńczyk? Marlin? Kraken? Torpeda? Szczegółowe dochodzenie nie przyniosło odpowiedzi.
Wieczorem znów wyścig z czasem, chcemy zdążyć zakotwiczyć jeszcze przed nocą. Przez ostatnie dwie godziny wspomagamy się silnikiem i z ostatnimi mocno zakrzywionymi promieniami słońca, wspomagani dodatkowo dużym szperaczem rzucamy kotwicę w zatoce Omoa. Jesteśmy na Markizach.
Czy ktoś z Was słyszał o wyspach Puka Puka? Ja kiedyś COŚ tak. Więc pozostało te wyspy odszukać i na nie popłynąć. Udało się, a efekty jednodniowej wizyty na tych zdjęciach.
Do Markizów pozostało: 208 Mm
Ilość naszyjników z muszli na pokładzie: 9
Ilość nowych świeżych kokosów: 3
O wyruszeniu z Mangarewy po 4 dniach żeglugi dotarliśmy późnym wieczorem na zawietrzną stronę wyspy Reao. Chcemy tam przystanąć choć na chwilę i postawić naszą polską stopę na kolejnym odludziu. Nawet wiatr trochę przygasł, ale fala na oceanie jest skotłowana - to źle wróży. Przy tej wyspie nie ma możliwości rzucenia kotwicy, gdyż już kilkadziesiąt metrów od brzegu głębokość przekracza metrów sto. Pozostało stanąć w dryfie i w mniejszych podgrupach desantować się pontonem na ląd. Ale do tego potrzebne są dobre warunki na wodzie, a te rano okazują się wręcz fatalne. Rzuca naszym Wassylem góra i dół, a widoczna fala przyboju na pobliskiej rafie daje wyraźnie do zrozumienia, że nie należy iść tą drogą. Oglądamy więc jedynie przez lornetkę niewielką wioskę schowaną pośród drzew palmowych i podejmujemy jedyną rozsądną decyzję w tym przypadku – jedziemy dalej.
Temperatura w nawigacyjnej: 28C
Ilość wypitego rozrobionego z syropu soczku: 3l
Postój na wyspach Gambier trwał 2 tygodnie. Przeczekaliśmy tam 3 dni złej pogody z silnymi wiatrami aby następnie udać się na wycieczkę (jachtem oczywiście) dookoła wyspy (co pewnie zauważyć się dało po zdjęciach w naszej galerii). Pozostaje wyrywkowo opisać co się podczas niej działo:
O poranku przed dziobem pojawiły się górzyste wyspy, a pośród niej największa Mangarewa. To nasz pierwszy polinezyjski atol. Powstają one wskutek wypiętrzania się góry, zazwyczaj wulkanicznej. Gdy już góruje ona nad okolicą tworząc dość regularną okrągłą wyspę, dookoła niej zaczyna rosnąć rafa koralowa. Po odpowiednio długim czasie wyspa zaczyna się powoli zapadać. Jej powierzchnia powoli się zmniejsza, a pomiędzy rafą a wulkanem pojawia się coraz więcej płytkiej wody, na której wyrastają kolejne rafy koralowe. W końcu wyspa znika pod wodą pozostawiając jedynie niewielki skrawek lądu znajdującego się na pierwotnej rafie, wewnątrz zaś jest już tylko woda.
Do wyspy Pitcairn pozostało: - 74Mm
Do wysp Gambier pozostało 198Mm
Ilość smutnych buziek na pokładzie: 9
Przez prawie trzy ostatnie doby płynęliśmy na silniku. Morze się mocno wygładziło i faktycznie ocean można było nazwać spokojnym. Wczoraj po południu podniosła się jednak długa trzymetrowa martwa fala, znaczy, że gdzieś dalej mocno powiało.
Wraz z pierwszymi promieniami dzisiejszego słońca dostrzegliśmy wyspę Pitcairn. Pogoda nas jednak nie rozpieszcza – w powietrzu mżawka i lekka mgła. Do tego wiatr tężał, osiągnąwszy dwadzieścia węzłów. To wszystko źle wróżyło.
Do Pitcairn 99.9 Mm. Czas na wyniki konkursu.
Dziękujemy wszystkim za udział w naszym spontanicznym konkursie. Na nocnych wachtach po wielokroć czytaliśmy wasze odpowiedzi - te praktyczne i te z humorem. Wiele miejsc o których wspominacie zamierzamy odwiedzić - Tonga (może wyłowimy jakąś piękną muszlę), Madagaskar (o ile czas pozwoli, ale każdy chce wpaść na imprezkę do króla Juliana), Manihi już jest całkiem blisko, Vanuatu i ... Miami też za ok. 2 lata (ale można już wałkować ciasto na pierogi). Myślimy o Zanzibarze - jest bardzo kuszący. Mamy nadzieję, że na koniec wyprawy dotrzemy do matczynej przystanii Szczcin Skolwin, oby już po zmianie "dobrej zmiany" (Świt rulez).
11.06.2016 1320LT
Do Pitcairn pozostało 550Mm
Ilość średnio zużywanej wody na dobę: 40 litrów
Ilość utworów The Queen rozbrzmiewających dziś na wachcie - 20
Od momentu wyruszenia z Wyspy Wielkanocnej wieją nam sprzyjające wiatry wschodnie. Nie są zbyt silne więc nieśpiesznym tempem posuwamy się do przodu. Robimy średnio po sto mil morskich na dobę w warunkach niemal plażowych. Wprawdzie fala na zewnątrz ma ze trzy metry wysokości, ale jest tak długa, że tylko nas powolutku podnosi na swój grzbiet aby nas potem opuścić w dolinę. Wewnątrz jachtu jest to niemal nie wyczuwalne.
Pod koniec wakacji swoją przygodę z Wassylem planowo kończy Alicja. Nad powrotem do kraju zastanawia się też Marek. Tak sobie myślimy, czy nie uzupełnić naszych przyszłych braków kadrowych.
Rozglądamy się nad możliwością przyjęcia do załogi dodatkowej osoby. Jeśli masz dużo czasu (gdyż szukamy kogoś na wiele miesięcy a może nawet lata), trochę pieniędzy (uczestnicy pokrywają podstawowe koszty rejsu więc cena nie ma nic wspólnego z ofertą rynkową – szczegóły możemy przesłać prywatnie na maila), dużo uśmiechu (minimum 10 w skali uśmiechometru), chęci do pracy i przygody to usiądź, spokojnie pomyśl nad swoim życiem, a jeśli będziesz zdecydowany do nas dołączyć to napisz na adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Naskrob coś o sobie (co chcesz nam przekazać i jak nas zachęcić żebyśmy zwrócili uwagę akurat na Ciebie), dorzuć może jakąś fotkę (może być selfie w lustrze albo tradycyjne za sterem), a my starannie przyjrzymy się wszystkim chętnym.
Początek wspólnej przygody zlokalizowany by był na jednej z wysp Pacyfiku z dużym głównym lotniskiem, koniec – tam gdzie wiatr poniesie.
Wyspa Pitcairn wraz ze swoimi 50 mieszkańcami jest jedną z najbardziej odizolowanych społeczności na Świecie. Nie docierają tu samoloty, wycieczkowce ani balony. Raz na trzy miesiące pojawia się jedynie niewielki statek z zaopatrzeniem. Dociera tu też tylko garstka turystów, głównie żeglarzy. Ponoć tylko dwa razy do roku przywożona i odbierana jest stąd poczta. Pocztówki oraz znaczki pocztowe ze względu na swoją rzadkość są bardzo cenione wśród filatelistów całego Świata.
WYGRAJ KARTKĘ POCZTOWĄ Z POZDROWIENIAMI OD ZAŁOGI WASSYLA WYSŁANĄ Z WYSPY PITCAIRN.
Dodaj do tego postu komentarz w którym w maksymalnie 10 słowach napisz jakie jeszcze miejsce na Ziemi powinniśmy odwiedzić i dlaczego. Dodatkowo udostępnij go swoim znajomym.
Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi, gdy nam zostanie do wyspy mniej niż 100 Mm (obecnie to 980). Pośród odpowiedzi wybierzemy tą, która spodoba nam się najbardziej. Wtedy już tylko poprosimy o adres (nie na forum publicznym oczywiście), chwycimy długopis w ręce, przykleimy znaczek na kartkę i do siup do skrzynki… a jak długo i którędy kartka będzie podążać do adresata – któż to wie.
Do wyspy Pitcairn pozostało: 972 Mm
Ilość jogurtów wyjedzonych wieczorem przez załogę: 6
Ilość dużych beczek na pokładzie:4
Od ponad doby znów żeglujemy na zachód. Prognoza tym razem jest prosta jak 3 metry drutu w kieszeni – przez tydzień mają wiać umiarkowane w sile wschodnie wiatry więc powinniśmy spokojnie płynąć do celu jakim jest niewielka wyspa Pitcairn. Ale dziś napiszę głównie o naszym pobycie na Wyspie Wielkanocnej.
Wyspa Wielkanocna / Easter Island / Isla de Pascua / Rapa Nui to dla wielu z nas jeden z najistotniejszych punktów na trasie całej wyprawy. Dla mnie rejs dzieli się na: w drodze na Wyspę Wielkanocną i to, co po niej. Nie rozczarowaliśmy się. Po długim, dwudziestojednodniowym, dość trudnym przelocie zakotwiczyliśmy nieopodal jedynej na wyspie osady - Hanga Roa.
Wyspa Wielkanocna to dla wielu z nas miejsce najbardziej wyczekiwane. Tajemnicze legendy, wielkie posągi Moai oraz jej samotność na oceanie są intrygujące.
Nie ma co tu gadać, zapraszamy do zdjęć, z góry przepraszając że jest dominują posągi Moai, po prostu są urokliwe...
To tak naprawdę nasza pierwsza oddalona od kontynentu wyspa na Pacyfiku. To tutaj spędził 4 lata w samotności Robinson Crusoe, czyli tak naprawdę Alexander Selkirk, który był pierwowzorem tej znanej szeroko postaci.
Na wyspie znajduje się tylko jedna osada otoczona kilkuset metrowymi górami na które co niektózy z nas musieli się wspiąć. A co tam ujrzeli przekonasz się oglądając galerię zdjęć z pobytu na Robinson Crusoe Island.
Do wyspy Wielkanocnej pozostało: 328Mm
Ilość usmażonych na obiad hamburgerów: 10
Średnia siła wiatru przez ostatnie 12 godzin: 6kn
Zaczynam mieć wrażenie, że jak dzieje się coś pechowego to akurat na mojej wachcie. A to spada nam w kambuzie na podłogę maszyna do pieczenia chleba, a to przesuwa się ołowiany balast w zęzie. Dwie noce temu jedna z wcale chyba nie największych fal załamuje się nagle tuż obok naszej burty i ochoczo wpada cała do kokpitu. Spada na nas z góry pewnie z kilkaset litrów słonej morskiej wody. Teoretycznie to nie problem, kokpit jest dość pojemy, wszystko w nim jest powiązane a odprowadzenie wody na zewnątrz szerokie i drożne. Mi Mo wszysto Artur poderwał się ze snu i przychodzi sprawdzić co się stało. Zauważa, że trochę wpadło nam tej wody do kambuza przez niedomknięte okienko, ale do tego już przywykliśmy. Praca przez trzydzieści sekund ze szmatą do podłogi rozwiązuje problem. Stoimy tak w nawigacyjnej rozmawiając, a ja słyszę, że coś mi chlupocze za stołem nawigacyjnym. Wkładam tam rękę – sucho, może to jednak woda na zewnątrz spływająca jeszcze półpokładami. Ale odgłos chlupiącej wody nie ustępuje i wygląda jakby wydobywał się jednak z wnętrza.
24.05.2016 0300LT
Do Wyspy Wielkanocnej pozostało 553Mm
Ilość dzisiejszych resetów odsalarki: 12
Ilość obejrzanych dziś odcinków The Good Wife: 6
„Zachodni wiatr spienione goni fale…” te słowa starej piosenki bardzo dobrze opisują naszą żeglugę przez ostatnie dwie doby. Sztorm to może jeszcze nie był, ale mocna siódemka czyli po angielsku ‘near gale’ oznacza, że zabawa w jachting się skończyła. Front atmosferyczny który przechodzi gdzieś nad nami rozciągał się na kilkaset mil, a owy silny wiatr wiejący ponad dwie doby podniósł falę do wysokości nawet sześciu metrów. W tych warunkach nasz Wassyl to naprawdę mała łupinka tańcząca pomiędzy tymi falami. Na masztach zestaw sztormowy – fok, maksymalnie zarefowany grot i maksymalnie zarefowany bezan. Nie wiem czy naszą żeglugę można było nazwać płynięciem do przodu czy jednak trochę dryfowaniem, ale praktycznie nie przybliżaliśmy się do celu. Ponoć Ludek Mączka w takich warunkach na swoim jachcie „Maria” wyciągał butelkę wina, zamykał zejściówkę i spokojnie czekał pod pokładem aż wiatr się wywieje. Może to i jest jakieś rozwiązanie.
18.05.2016 2130LT
Do Wyspy Wielkanocnej pozostało 774Mm
Ilość wody pozostałej w zbiornikach: około 100 litrów
Ilość upieczonych dziś chlebów: 2 ciemne i 1 jasny
Strasznie zmienne warunki wiatrowe mamy od kilku dni. Dość silne wiatry przeplatane są chwilami ciszy. Nie jest jakoś bardzo źle, posuwamy się permanentnie do przodu i połowa drogi na wyspę Wielkanocną już za nami. Pracy przy żaglach dużo, a w momentach ciszy i tak nie mamy za dużego spokoju, bo dwu a nawet trzy metrowe martwe fale kołyszą łajbą we wszystkie strony.
12.05.2016 1330LT
Do Wyspy Wielkanocnej pozostało 1339 Mm
Ilość zjedzonej na śniadanie sałatki jarzynowej: duża micha
Powierzchnia niesionych żagli 225 m2
Ostatni dzień na wyspie Robinsona Crusoe minął na przygotowaniach do wypłynięcia. Zamontowaliśmy ostatnie koty na grocie, odwiedziłem Armadę aby odprawić nas na wyjazd, Alicja zrobiła ostatnie zakupy w sklepie.
08.05.2016 1340LT
Dni postoju na Isla Robinson Crusoe: 6
Ilość osobo / godzin poświęconych na robienie kotów: chyba z tysiąc
03.05.2016
Do zatoki Cumberland nad którą położone jest miasteczko San Juan Bautista na wyspie Robinsona Crusoe w archipelagu Juan Fernandez należącym do Chile wpływamy pośrodku nocy (zobaczcie ile to nowych nazw geograficznych człowiek musi sobie przyswoić).
Kotwicę rzucamy tuż po dziewiątej, od samego początku podziwiając widoki. Wysokie, niemal pionowe zielone góry wyrastają na kilkaset metrów od samego brzegu. Pomiędzy nie wciśnięta jest jedyna na wyspie (i w archipelagu) miejscowość licząca sobie około tysiąca mieszkańców.
28.04.2016 2027 LT
Do Wyspy Robinsona Crusoe pozostało: 380 Mm
Ilość zjedzonego na obiad spaghetti: cały duży garnek
Nareszcie znowu w morzu - oj przepraszam, powinno być: nareszcie na oceanie!
Zostawiamy za sobą stały ląd, kontynent, Amerykę Południową. Koniec z ceviche, lobo marinos, sweterkami z lamy, stekami i deszczem (oby…). W nadkomplecie, tj. w dziewięć osób (wrócili Artur i Grześ, Marek „Ciuch ciuch” oraz dotarła w końcu Patrycja), kierujemy się ku bajecznym wyspom południowego Pacyfiku. Przed nami bajkowe plaże, palmy, kokosy, nurkowanie, Polinezyjczycy, dziewczyny przyodziane w kwiaty i spódniczki z liści i leżenie do góry brzuchami. Ale do tego niestety jeszcze całkiem daleko…