20-10-2015 1615LT
Do Cascais pozostało 93Mm
Liczba delfinów które się pojawiły od wczoraj – nie do policzenia.
Do Porto, a właściwie do Marimy oddalonej o kilka kilometrów od tego miasta wchodzimy w poniedziałek po piątej nad ranem. Na szczęście jest odpowiednia ilość miejsca, więc bezproblemowo parkujemy i kładziemy się spać na całe 3 godzinki.
Od rana na pokładzie gwar i szum, czyli jak zazwyczaj poświęcamy kilka godzin dla jachtu. Trochę go odrdzewiamy, sprzątamy nawigacyjną a ja tradycyjnie udaję się na zakupy, tym razem spożywcze (wino jest, cola jest, krewetki są, bagietek nie ma).
Miasteczko Leixoes w którym tak naprawdę jesteśmy to typowe przedmieścia Porto. Dzielnice dość biedne przenikają się z nowymi osiedlami niewielkich domków. Szkoła, kilka sklepów, długa szeroka plaża i McDonald z którego usług niektórzy skorzystali.
Po południu Natalia, Alicja i ja udajemy się podmiejskim szalonym autobusem do centrum Porto. Marcin i Magda eksplorują bliższe okolice szukając sklepu Pigo coś tam. Grześ? Nie wiem co robił Grześ, może po prostu odpoczywał i korzystał ze słoneczka, które jest już na tyle wyraźne, że w dzień można hasać w krótkich spodenkach, i co skrzętnie zauważyły dziewczyny na plaży są przystojni roznegliżowani Portugalczycy z… a zresztą nieważne.
Miasto Porto bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Po pierwsze swoją wielkością, po drugie rozległym centrum w którym jest zarówno mnóstwo malutkich rozpadających się ale urokliwych kamieniczek, jak i bogatych pałaców i kościołów. Aby w kilka godzin móc zobaczyć jak najwięcej wybieramy autobus „Hop on, hop off”, przy czym my zrobiliśmy „on” i objechaliśmy za jednym zamachem całe miasto. Do tego lektor w języku polskim opowiedział o historii miasta i mijanych zabytkach. Miasto piękne, warte odwiedzenia na dłużej. Może tu wrócę… za 3 lata. Wieczorem jeszcze odwiedzamy lokalną restaurację aby zasmakować typowej dla Porto zapiekanej kanapki w jakimś wyszukanym sosie, ale o jedzeniu nie będę się rozpisywać aby ten blog nie stał się zbyt kulinarny (co niektó®zy zauważyli ;-) , a po wtóre kanapka nie był smaczna, co stwierdziliśmy jednogłośnie (a właściwie trójgłośnie).
Tuż po powrocie z wycieczki oddajemy cumy aby skorzystać z pomyślnych wiatrów w plecy i pożeglować w kierunku Cascais, które dla Lizbony są jak Świnoujście dla Szczecina.
W nocy trochę przygód, po pierwsze mnóstwo rybaków, każdy płynie albo dryfuje w inną stronę. Ok. 0500 tracimy nagle sterowność. Marcin rzuca się do swojej piwnicy i odkrywa, że wypadł sworzeń. Szybka naprawa i stery działają, to dobrze, bo żagle i ster to chyba najważniejsze elementy na jachcie (no może dodałbym jeszcze niecieknący kadłub).
W ciągu dnia fala się troszkę wyrównuje, wiatr nieco słabszy więc stawiamy prawie wszystko co mamy – blistra (największy żagiel przedni), genuę po drugiej stronie „na motyla” i pełny grot, co dokumentuje załączone zdjęcie. Chciałbym napisać, że lecimy jak na skrzydłach, albo mkniemy jak Sebastian Vettel, ale tego 23 tonowego pancernika aż tak rozbujać się chyba nie da. Nie mniej jednak z przyzwoitą prędkością podążamy dalej na południe, w stronę słońca, wraz z pojawiającymi się od czasu do czasu stadami delfinów.
Płynąc pomiędzy 12 kutrami rybackimi, nadawał - Bolo