11.11.2015 0530LT
Do Mindelo pozostało: 746 Mm
Aktualna prędkość: 6,2kn
Liczba przysypiających obok mnie załogantek: 2
Ponoć w portach jachty rdzewieją, a żeglarze schodzą na psy. Mam nadzieję, że to stare żeglarskie przysłowie nie dotyczy jednak nas. Ale przyznać muszę, że o regularne relacje w portach jest niezwykle ciężko. Ale jeśli do wyboru mam wieczorny spacer do baru (w moim przypadku na gorącą czekoladę), wypad na smaczną pizzę albo spotkanie z innymi polskimi żeglarzami to jakbym nie miał już wyboru.
Pobyt na Teneryfie był bardzo urozmaicony. Pierwszym odwiedzonym portem było Santa Cruz. Marina prawie w centrum miasta, ale dookoła roboty drogowe, odbywające się już dwa metry za bramką oddzielającą pływający pomost od nabrzeża. Młotów pneumatycznych wprawdzie nie było, ale walce jak najbardziej, i do tego ten zapach kładzionego świeżo asfaltu.
Wypożyczamy samochód by znów zwiedzić wyspę. Tym razem w nieco okrojonym składzie, tzn. z Natalią i odebraną po drodze z lotniska Alicją. Alicja szczerzy białe ząbki pozbawione aparatu i lekko sepleni – śmiesznie.
Początkowo wspinamy się dość dobrą na szczęście drogą na wysokość ponad 2200 metrów, po drodze mijając coraz to bardziej surową roślinność. Naszym celem jest najwyższy szczyt Wysp Kanaryjskich Pico de Teide 3718m, który zdobywamy po prawie dwu godzinnym staniu w kolejce do wyciągu. Widoki dość ciekawe, taka kamienna pustynia pod nami a gdzieś w oddali dużo niżej niebieski ocean.
Zjeżdżamy samochodem do miejsca zwanego Los Gigantos, to kilkusetmetrowe kamienne pionowe zbocza uformowane przez spływającą kiedyś do oceanu lawę. Obiadek jemy, a jakże, w lokalnym porciku, choć paella którą zamówiłem była bardzo przeciętna (kawałki kurczaka z kośćmi?).
Zbliżał się wieczór a my goniliśmy na drugim biegu naszego Fiata Punto krętą wąską drogą do miejscowości Masca, położonej w głębokim wąwozie. Okolica i widoki nieziemskie, tzn. ziemskie, piękne. Bujna zieleń, niezłe przepaście (nad którymi wcale nie lubię jeździć samochodem), w oddali zachodzące słońce. Decyduje się zawrócić 2 km od celu, nie chcę tymi serpentynami (na których minięcie się dwóch samochodów to wyzwanie) jeździć po zmroku.
Po drodze odwiedzamy poprzednią stolicę Teneryfy – Puerto Cruz, a po powrocie na jacht okazuje się, że poprzednia część załogi brata się z napotkanym na Bonawenturze Bubą oraz załogą również stojącego tutaj Kapitana Burchardta. Chwilę pointegrowałem się i ja (oczywiście coca colą).
Kolejnego dnia płyniemy już na kolejną wyspę La Gomera do miejscowości San Sebastian. Po drodze stajemy na 2 godzinki na kotwicy aby się popluskać. Żegluga częściowo na żaglach a częściowo na silniku zakończyła się nocnym wejściem do portu. Mieścina jakże odmienna od poprzednich. Cisza, spokój, turyści mało wrzaskliwi, kilka sklepików i lokalnych knajpek, dom Kolumba z kamienia, ma chyba z 500 lat (no powinien tyle mieć). I tak w powolnym tempie spędzamy tutaj kolejny dzień.
Znów wracamy na południe Teneryfy, tym razem do Mariny de Sur. Cumujemy w samą porę, bo dwadzieścia minut później okazuje się, że „marina is full” i już nikogo nie przyjmują.
To najmniej ciekawy port który tutaj odwiedziliśmy, ale udało się zrobić duże zakupy na kolejny oceaniczny przelot.
Od wczorajszego wieczora płyniemy w kierunku Zielonego Przylądka. Tak się zastanawiamy, dlaczego w nazwie ma przylądek skoro to wyspy?
Żagle pracują na motyla, fala już nami tak nie poniewiera, co zazwyczaj ma miejsce przy motorkowaniu. Przed nami 7 dni żeglugi, no może 6 jeśli się Wassyl postara.
Dodam jeszcze, że dołączył do nas Marek zwany „ciuch ciuchem”, to chyba dlatego, że przez większość swego życia był maszynistą na kolei. Śmiesznie zaciąga po Śląsku i jest pełen zapału do pracy. Witamy na pokładzie i zapędzamy do bujającego kambuza.
Znad ledwo podświetlonej klawiatury (co widać na zdjęciu) nadawał Bolo