16.11.2015 1915LT
Do Mindelo pozostało 80 Nm
Poziom endorfin związany z nadchodzącym portem: maksymalny
Dziś oprócz tradycyjnego kronikarskiego zapisu wydarzeń z ostatnich dni, aby nie powielać opisów delfinów, fal, słońca, żagli, wędkowania itp., poprosiłem dziewczyny ze swojej wachty o napisanie kilku słów o swoich odczuciach po prawie już dwóch miesiącach żeglugi.
Zeznania Natalii:
Płyniemy od Kanarów już piątą dobę. Do najbliższego portu - Mindelo, na wyspach Zielonego przylądka pozostało nam 80 Nm. Dookoła wciąż tylko ocean, czasem na radarze pojawi się jakiś statek…
To jest nasz drugi dłuższy przelot. Pierwszy tygodniowy skok zaprowadził nas na Kanary. Był zupełnie inny od tego, przynajmniej jak dla mnie. W dotychczasowych rejsach, w których uczestniczyłam rzadko zdarzały się przeloty między portami dłuższe niż doba. Teraz poznałam zupełnie inny rodzaj żeglowania… zaczyna mi się podobać to inne życie.
Pierwszy długi przeskok był dla mnie jeszcze trudny. Trzeba było się przyzwyczaić, że na długo tracę ląd z oczu, w koi trudno się utrzymać z powodu kołysania a na dodatek doskwiera morska choroba. Dopiero pod koniec udało mi się zrelaksować i zacząć cieszyć widokiem błękitnego oceanu.
Tym razem jest już inaczej, lepiej. Wiedząc co mnie czeka łatwiej było się oswoić z brakiem lądu i „monotonnym” pięknem pustego horyzontu. Poza tym życie zaczęło się toczyć zwykłym morskim trybem czyli 4 godziny wachty, posiłek i sen… dużo snu. Od Kanarów mamy piękną słoneczną pogodę, ponad 20 stopni, sprzyjające wiatry i łagodne warunki żeglugi… W takich okolicznościach łatwo jest się odprężyć, położyć na słonku, na rozgrzanym pokładzie z zimnym napojem w ręce… chyba dopiero teraz zaczyna do mnie naprawdę docierać, że przeżywam przygodę życia. Wprawdzie się ona dopiero zaczyna, ale kusi też tym co przyniosą kolejne porty. Bezkresny horyzont zalany popołudniowym słońcem sprzyja rozmyślaniu o tym co się dzieje wokół mnie. Zmieniłam całkowicie tryb życia, porzuciłam to co na lądzie było i znane i oczywiste żeby przeżyć coś niesamowitego… w miejsce utartych codziennych czynności pojawiły się nowe obowiązki - nocne wachty, dyżury w kuchni, teraz to one, zamiast porannej herbaty i wieczornych wiadomości, wyznaczają rytm dnia…
Obecny przelot liczył 800 Nm. Wydawało mi się, że to bardzo dużo i bardzo długo jednak w perspektywie dwóch lat żeglugi i kolejnych, tysiącmilowych przeskoków, wydaje się tylko małym kroczkiem…
Nie mogę się już doczekać co przyniesie kolejna noc na oceanie a potem nieznany port…
Zeznania Alicji:
Płyniemy... nic się nie dzieje... Wachta, jedzonko, spanie, jedzonko, wachta i tak dalej.
Tak oto mniej więcej toczy się życie na naszej małej wysepce, na środku Oceanu. Łatwo przy takiej "rutynie" stracić poczucie upływającego czasu (w końcu Ci szczęśliwi go nie liczą), a minęły przecież już prawie dwa miesiące od naszego wypłynięcia! Doszliśmy do wniosku, że trzeba przerwać monolog Bola i czas na jakąś drobną dygresję z naszej strony dotyczącą całego rejsu. Tak więc...
Przed rozpoczęciem rejsu, nie posiadałam się wręcz ze szczęścia. Oczywiście cały okres przed wypłynięciem upłynął pod hasłem przygotowań, pożegnań, mnóstwa większych i mniejszych spraw do załatwienia. Nie przeszkadzało mi to specjalnie, był to po prostu okres przejściowy, a przecież już wkrótce miało się spełnić moje marzenie :)
W końcu wypłynęliśmy, na początku też nie było lekko. Większość dni mijała nam na pracach porządkowych przy łódce, czy to na lądzie, czy też na morzu (niestety z chorobą morską w tle). W miarę mijania kolejnych dni rejsu choroba męczyła co raz mniej, obowiązków przy łódce ubywało, a obsługa wszelkich płynnych rzeczy na fali powoli stawała się możliwa :)
Nie przeżyłam jakiegoś strasznego szoku jeśli chodzi o zmianę stylu życia. Wszystko przebiegało w miarę łagodnie, najpierw Europa i przeloty po 2-3 dni, znane nam europejskie kraje. Pogoda także sprzyjała. Na ten moment na pewno warte uwagi są widoki, które gdzieś tam już weszły do naszej "codziennej rutyny" , takie jak: delfiny bawiące się tuż pod naszym bukszprytem, wesoło latające rybki, niesamowicie gwieździste niebo nocą, które zlewa się z oceanem, gdzieś w tle świecąca fluorescencyjnie woda i mamy widoki nie z tej ziemi.
Do tej pory pokonaliśmy jeden tygodniowy przelot na kanary i w momencie w którym to piszę zostało nam ok 80 mil do Wysp Zielonego Przylądka. Nieznane mi wcześniej rejony świata, a co za tym idzie etap rejsu na który najbardziej czekam, cały czas jeszcze przed nami.
Mam nadzieję, że będzie jeszcze mnóstwo rzeczy wartych opisania :)
Z muzyką w uszach nadawała tym razem Alicja :)