2015.12.18 0900LT
Do Vitorii pozostało 426 Mm
Ilość arbuzów w skrzynce: 2
Długość zakupionych lampek choinkowych: 10m
Salvador de Bahia – można napisać, że to miasto kontrastów, ale zauważam, że te słowa pasują do każdego niemal miejsca które odwiedzamy. Określę to więc inaczej – miasto wielu zaskoczeń i jakże odmienne od Recife. Ale po kolei...
Sama marina dość ekskluzywna i to może nie w odniesieniu do samych żeglarzy, bo z tego punktu widzenia poziom nam się obniżył (brak basenu), ale za to na terenie mariny znajduje się kilka sklepików (i to z jakimi cenami) i knajpek (i to z jakimi odwiedzającymi). Na ceny nie dało się spoglądać, od razu robił się zez, ale wieczorem można było sobie przysiąść na ławeczce i popatrzeć na śmietankę Salwadorskiej klasy wyższej, poubieranej w marynarki, małe czarne i szpile dwunastki.
Mnie w marinie zaskoczyła a zarazem ucieszyła jedna łódka – Fraternitade, duży stalowy brazylijski kecz który ponad cztery lata temu spotkaliśmy z Jadźką u wejścia do kanału Sueskiego. Miałem wtedy okazję poznać kapitana i spędzić kilka godzin na przyjemnych rozmowach, a nawet „prawie” nią popłynąć w Świat. Teraz stoi tutaj, w swoim macierzystym porcie, szkoda że nie było kapitana (brazylijski Ukrainiec), moglibyśmy kontynuować rozmowy.
Miejscem w Salvadorze które każdy odwiedzić musi jest starówka. Ta najstarsza część miasta dzieli się na część dolną i górną. Na dole jest ładnie położony teren portowy z cytadelą na wodzie przy wejściu od strony morza. Jest też tutaj druga mniejsza marina. Dominuje jednak duży budynek w którym mieści się targ miejski. Widać że obecnie nastawiony wyłącznie na turystów, a ci przybywają głównie na wycieczkowcach, akurat stały dwa. Do kupienia ciuszki, rzeźby, pamiątki typu chińskie, kapelusze, lokalne alkohole i przysmaki. Mi spodobała się jedna rzeźba, ale cena wyjściowa 280 zł nie zachęcała do rozpoczęcia negocjacji.
Do górnego miasta, czyli 70 metrów wyżej dostajemy się prawie 150-letnią windą miejską. Cena biletu 15 groszy. Tak pomyślałem, że ta opłata przy tysiącach osób przewożonych dziennie wystarczy aby 15 osób miało zatrudnienie, może to i dobrze że winda jest płatna.
Na górze ładna panorama na port. A między kolonialnymi kamienicami czuć atmosferę świąteczną, plastikową niestety. Choinka to powyginany drut w kształcie stożka, wieczorem z lampkami to jeszcze jakoś wygląda, ale w dzień – porażka. Jest i żłobek i stajenka, z dużymi plastikowymi postaciami, kategoria wykonania VI – chiński prymitywizm. Jest i domek mikołaja z saniami zrobiony z prostych desek, podróbka Ikei. Nawet aparatu nie wyciągałem. Najciekawszym z klimatów świątecznych był występ dziecięcego chóru poubieranego w czapki mikołaja i śpiewającego różne piosenki, także kolędy („Cichą noc” rozpoznam w każdym języku).
Chodzimy tak od placyku do placyku podziwiając architekturę (bo tak trzeba) i podglądając życie tubylców – tych handlujących na straganach i tych kryjących się w cieniu na ławce (bo to ciekawsze). Różnorodność tych osób, zarówno ze względu na pochodzenie, widoczny status społeczny oraz wygląd jest ogromna. Fajny obraz stanowił gość wyglądający jak Jamajczyk, ujarany że aż wszystkie 32 bielutkie zęby było mu widać, który zagadywał siedzącą na krawężniku turystkę (a może to ona jego zagadywała?). Jego powolne ruchy, szczery uśmiech, lekkie zagubienie a zarazem zaangażowanie w konwersację tworzyły fajny klimat. Jego zdjęcie znajdziecie w Galerii z Salvadoru, łatwo rozpoznać.
Do punktów najbardziej turystycznych (zaliczonych oczywiście) należy kościół Franciszkanów cieknący złotem i… niebieskimi kafelkami. Dziewczyny dały się jeszcze wciągnąć do ekskluzywnego sklepu z biżuterią, a zdolna japońsko-brazylijska sprzedawczyni zachęciła je do zakupu drogich niepowtarzalnych ekskluzywnych kamieni (czyli jakiś szkiełek z mojego punktu widzenia). Swoją drogą liczba ulicznych sprzedawców oferujących plecione bransoletki, błyskotki i paciorki jest porażająca. Do tego są lekko nachalni w zachęcaniu do zakupów, co mnie akurat wkurza. Patrząc na to z punktu widzenia historii to trochę śmieszne, bo kilka wieków temu to Europejczycy przywozili tutaj błyskotki i paciorki aby wymieniać je na złoto, a teraz to nam się wciska takie samo badziewie oczekując słonej zapłaty. Wieczór kończymy sącząc orientalne soczki i drinki przy ulicznym bazarku. Maracuja smakuje super.
A klimaty Afrykańskie? Jest ich tutaj wiele, a to dla tego, że Salvador był miejscem gdzie handlowano niewolnikami i sprowadzono ich ok. 1.5 miliona. Widać po twarzach, że większość społeczeństwa to ich potomkowie, kultywują do dziś obrzędy religijne (pogańskie), i handlują pamiątkami o afrykańskim pochodzeniu (głównie rzeźby w drewnie).
Pomyślałem sobie, jakże okrutna i przewrotna bywa działalność ludzka. Żyli tutaj sobie lokalni Indianie, ale przyjechał biały Europejski człowiek i w imię chrześcijańskiej miłości wyciął ich prawi wszystkich. Potem sprowadził sobie Afrykanów do pracy a na koniec po cichutku się z tych terenów wycofał. Nieładnie…
Podczas 2-dniowego postoju odwiedziłem jeszcze plażę, lokalną Copa Cabana. Tłumy ludzi, głównie Brazylijczyków, jeszcze więcej jednoosobowych firm z usługami plażowymi. W ciągu 20 minut spaceru z 40 osób zaproponowało nam parasol na plaży dający odrobinę cienia, ale nie mogli zrozumieć, że nie jesteśmy zainteresowani. Oczywiście można kupić tutaj napoje prosto z lodu, jedzonko, nawet takie z przenośnego mini grilla. Mi się najbardziej spodobała usługa polewania wodą z konewki, takie 5 literków słodkiej wody na głowę dla ochłody. Podpowiadam to mieszkańcom polskich nadmorskich miejscowości – może by tak u nas w sezonie?
Panowie, piękne Brazylijki toples na plaży? – chwyt marketingowy.
A teraz płyniemy do Vitorii, jednak tam spędzimy Święta, a w Rio sylwester. Kupiliśmy już choinkę (niestety sztuczną, żywe były jedynie palmy do samodzielnego wykopania), zestaw lampek i ozdób. Ciekawe czy bombki są z Polski, wszak jesteśmy potentatem w tej dziedzinie.
Słuchając muzyki J.M. Jarre’a nadawał Bolo