Do Buenos Aires pozostało 43Mm
Liczba miniętych dziś pływających zielsk: 1540
Wypływając z Rio nie byliśmy pewni czy zachodzić do Montevideo, czy też zaoszczędzić kilka dni i pójść od razu do Buenos. Zwyciężyła ciekawość - zawsze to jedno znane miasto i kolejny kraj więcej w kolekcji tych odwiedzonych. A o Urugwaju wiedzieliśmy niewiele, podejrzewając, że jest tam bieda i brud.
Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Urugwaj zwany do dziś Szwajcarią Ameryki Południowej to kraj mocno rozwinięty, z najwyższym PKB pośród krajów tego kontynentu. A miasto Montevideo? Spacerując po uliczkach starego miasta wyraźnie widać, że na początku XX wieku miasto mocno rozkwitło. Piękne kamienice, dziś już mocno zaniedbane lub nawet opuszczone wypełniają centrum miasta. Pomiędzy nimi bloki i biurowce, ale to co się rzuca w oczy to brak dwóch budynków o takim samym wyglądzie. Czyli trochę architektoniczny chaos, ale generujący całkiem przyjemny klimat.
Ludzie dużo bardziej europejscy, wyglądają jak południowi Włosi czy Hiszpanie. Mocno opalonych afroafrykanów (nowe słowo aby zachować poprawność polityczną) prawie się nie zauważa.
Ciekawe zjawisko w Montevideo to komunikacja miejska. Przystanki są porozrzucane po mieście, nigdzie jednak nie znajdziesz mapki tras autobusów. Nie posiadają też rozkładów jazdy, ten jest bardzo umowny, czyli co pewien czas jeździ jakiś autobus (zazwyczaj po 2-3 na raz). Jedyne co można przeczytać na przystanku to numery autobusów zatrzymujących się na nim, a i to nie na każdym. Nawet opis znajdujący się z przodu autobusu w trakcie jazdy ulega zmianie, a autobus ma tylko jedną pętle (czyli krańcówkę jak by to powiedzieli mieszkańcy miasta Łodzi). Pomimo to całość funkcjonuje dość dobrze, o czym świadczy fakt, że jednak się nie zgubiliśmy.
Są też uliczki artystyczne, choć dla mnie to zwykły deptak, gdzie mieszkańcy próbują wyprzedać wszystkie rodzinne pamiątki i przedmioty codziennego użytku sprzed 40 lat. Mi się podobały bardzo stare pordzewiałe kłódki, niektóre zamknięte i bez kluczyka. Ciekawe czy znajdą swojego odbiorcę…
Wyczytaliśmy, a właściwie to Ala wyczytała, że kulinarnie jakość i sposób przyrządzanych tutaj potraw jest na dużo wyższym poziomie niż w sąsiednich krajach. Skoro tak to musimy to przetestować. Wybieramy się całą załogą do Mercado del Puerto, gdzie mieści się kilka knajpek, a wszystkie serwują wszelakiego rodzaju mięsiwa przyrządzone na dużych grillach opalanych drewnem (brykietów tu nie uświadczysz). Wielki półmisek mięs który zamówiliśmy wydawał się nie do przejedzenia, i nie pomogły dwie butelki lokalnego wina ani 4 butelki…, nie, nie coli, tym razem wody gazowanej. Ucztę zakończyliśmy z pełnymi brzuchami i siestą w koi.
W sklepach dość drogo, tak 1,5-2 razy drożej niż w Polsce, więc zakupy ograniczamy do minimum, no może poza Alą która kupuje ze cztery komplety tykw na „jerbę”. Coś czuję, że zawiąże się na jachcie klub picia zielska zmielonego razem z…
Czas opuszczać to miasto, kiedyś tak często odwiedzane przez polskich marynarzy i rybaków. Ci drudzy to ryb raczej nie łowili w pobliskiej zatoce, bo woda potwornie zamulona, ma kolor brązowy, a do tego dziś pływają w niej kępy traw w ogromnej ilości, ciągle mijamy takie małe zielone wysepki.
Czekamy już na Buenos, tango, smaczne steki i… właściwie nie wiem co jeszcze, ale na pewno zdam kiedyś relację.
Z morza o brązowym kolorze nadawał Bolo