Rejs trwa:
1
1
5
5
0
0
4
4
dni
1
1
4
4
godz
2
2
7
7
min
3
3
2
2
sek

 

Do Ushuaia pozostało: 585Mm
Prędkość przeciwnego prądu: 2.0 kn

Dawno się nie odzywaliśmy, ale jak wielokrotnie pisałem, postój w portach nie sprzyja siedzeniu przed komputerem, wybieram wtedy życie portowe, choć z nim też bywa różnie.

Ale zanim opiszę co nieco o Puerto Deseado warto wspomnieć o niesamowitym wydarzeniu które nam się przytrafiło dzień przed wejściem do portu. Gdy Marcin obejmował wachtę o 1600 ja spokojnie leżałem sobie w koi i oglądałem film. Nagle Marcin krzyczy głośno: „Delfiny, foki…, ale stado…, wychodźcie szybko”. Ja już nie reaguje zbyt szybko na hasło delfiny bo kręcą się koło nas średnio co dwa dni, ale tak duże podekscytowanie w głosie Marcina mówiło mi, że warto się szybko podźwignąć. Za Wasylem płynęło kilkadziesiąt, jak nie kilkaset zwierząt. Na czele delfiny, szybko nas dopadły i zaczęły tańczyć dookoła całej łódki, w drugim szeregu foki, z ledwością nas doganiały i co chwilę wystawiały swoje łepki aby zobaczyć co się dookoła dzieje. Całość przypominała mi atak pierwszej linii husarii, wzburzona woda i kotłujące się zwierzęta. Ale najważniejszy był on – wielki, powolny w swoich ruchach, wystawiający nad powierzchnię co kilkadziesiąt sekund swój grzbiet by trysnąć fontanną i zaczerpnąć świeżego powietrza. Wieloryb zbliżał się do nas płynąc pośród tych wszystkich zwierząt i przepłynął ze 20 metrów od prawej burty. Potem niestety dał gdzieś nura. Mam jednak nadzieję, że kontrolował trasę swojej wędrówki i zauważył płynącego obok stalowego brata. Byliśmy wszyscy podjarani tym widokiem jak dzieci w przedszkolu gdy podają kremówki. Widok naprawdę niesamowity – pozostanie w pamięci, fotek niestety brak.

Puerto Desado nie jest portem przystosowanym do postoju jachtów – wysoka keja stojąca na potężnych palach jest wręcz niebezpieczna. Do tego silne wiatry i fala powodują, że nie masz ochoty tu stać. Ale to jedyny port na przestrzeni kilkuset mil, więc wyboru nie było. Gdy wchodziliśmy do środka wiało ponad 30 węzłów, udało się też wypatrzyć i dostać zezwolenie na zacumowanie do niewielkiego lokalnego pilota / holownika o nazwie Yamana (żamana jak tu mawiają). Dzięki temu postój był relatywnie spokojny, choć i tak codziennie musieliśmy go wypuszczać na akcje a potem wracać z powrotem. Nie mniej jednak nieźle nas chronił od wiatru i fali, no i na 6 metrowych pływach nie musieliśmy pilnować cum. Jedynie wyjście na keję wymagało II stopnia wtajemniczenia we wspinaczce skałkowej / portowej. A warunki w porcie bywały naprawdę trudne, raz w szkwałach mieliśmy nawet 50 węzłów wiatru.

Samo miasto dość surowe, dookoła głównie skały i krzewy. Wiatr hula niemal non stop, choć zdarzało się że i słonko przypiekało (ale bez przesady). Całość miasta wybudowana wg prostego schematu – układ ulic w kwadrat, większość jednokierunkowa, a pomiędzy nimi małe zazwyczaj parterowe domki z płaskim dachem. No przy głównej ulicy bywały piętrusy. Atrakcji brak, może poza jednym domem, który wybudowano na szczycie niewielkiej skały, zobaczyć to możecie w galerii. Mimo wszystko było miło pochodzić po niewielkim lekko dzikim mieście, mieliśmy już dość wielomilionowych metropolii. A nasze przybycie wywołało niewielkie zamieszanie w mieście, niemal wszędzie gdzie się pojawialiśmy wszyscy pytali velero (jacht)?

Wizyty w mieście ograniczyły się do spraw praktycznych (noszenie paliwa ze stacji benzynowej i zakupów z położonego na drugim końcu miasta sklepu) i przyjemnościowych (wizyty w barach, knajpach i klubach). Tak, można powiedzieć, że uprawialiśmy clubbing, chodząc pomiędzy wszystkimi 3 barami zlokalizowanymi w centrum. W środku wyłącznie lokalsi, półtora litrowe piwa i wystrój godny mistrza minimalizmu (ściany, stoły, krzesła i obowiązkowy telewizor). W jednym z barów tak zabalowaliśmy, że nawet brak prądu nie przerwał imprezy z gitarą i tańcami w rytm przeboju La bamba. To nietypowe party widać na zdjęciu.

Ostatnim fajnym wydarzeniem była wycieczka przyrodnicza pontonem (na szczęście nie naszym) po okolicy, na której mogliśmy z bardzo bliska podziwiać rzadkie ptactwo, lwy morskie i foki oraz pingwiny. Te ostatnie odwiedziliśmy także na ich wyspie, ale z rąk jeść nie chciały tak jak fiordy. Było super i tak sobie myślę czy Argentyńczycy tak by się jarali widząc u nas dzika, kaczkę i zająca? Obszerna foto relacja z wycieczki w dziale galeria.

W chwili obecnej próbujemy przeciskać do najbardziej wysuniętego na południe miasta na świecie Ushuaia (nie licząc stacji badawczych na Antarktydzie). Region ten do żeglugi jest nieprzyjemny, mamy wieczny prąd w pysk a wiatry mają wiać do 35 węzłów, na szczęście od lądu co powinno nas ochronić od wielgaśnej fali. Płyniemy zatem w skupieniu nie licząc na rekordowe przeloty, chcąc tak naprawdę być już w porcie.

Ubrany w spodnie, skarpetki, polar a czasem i sztormiak, nadawał Bolo


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.