Pierwszy dzień poświęciłem na odwiedzenie kilku sklepów oraz biura celników aby uzupełnić dokumentację. Zaszedłem także do ministerstwa finansów aby nabyć oficjalny banknot o nominale 3 dolarów. To dość niepowtarzalne – warto mieć taką pamiątkę. Resztę dnia spędziłem na jachcie, dziś mam kambuz oraz wachtę kotwiczną – trzeba pilnować bezpieczeństwa postoju, kotwica niby trzyma ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.
08.04.2017
Od rana tuż obok nas gwarno. To lokalny duży bazar otworzył swoje stoiska. Robią tak od dziesięcioleci w każdy sobotni poranek. Kiedyś przeznaczony był głównie dla lokalnej społeczności a handlowano tu warzywami, owocami i innymi produktami uprawianymi lub wytwarzanymi na wyspie. Dziś, w czasach turystycznego najazdu stoisk z warzywami i owocami jest niewiele, mnóstwo za to pamiątek, biżuterii, wyrobów artystycznych, ciuszków oraz punktów gastronomicznych. Mi zasmakował soczek zrobiony z lokalnych owoców. Dałem się też namówić (sam przez siebie) na pewną rzeźbę przedstawiającą twarz lokalnego starego boga (lokalna wersja Tiki). Będzie się pewnie kiedyś kurzyć u mnie na ścianie w mieszkaniu.
Przez resztę dnia spacerowałem od jednego do drugiego krańca miejscowości, nie znalazłem jednak nic pociągającego, po prostu sklepy, sklepy, sklepy, przeplatane knajpkami, wypożyczalniami samochodów i bankami. Prawda, że interesujące?
Wieczorem wybieramy się do Te Vara Nui Village na zwiedzanie, konsumpcję i show. Na miejsce dojeżdżamy lokalnym autobusem, a właściwie na pace nieco większego dostawczaka, na której przymocowano ławki i barierki. Przeglądu to ten wehikuł by u nas w kraju nie przeszedł, głównie przez brak pasów, ale przecież to Polinezja.
Pierwsza część wycieczki to zwiedzanie wioski i poznawanie historii i zwyczajów tego miejsca. Dowiadujemy się jak i skąd Polinezyjczycy przybyli na wyspę, coś o ich stylu życia, medycynie, rybactwie, strojach i kokosach. Wszystko to podane w dość zabawnej formie, więc nawet się nie dłużyło.
Drugi etap to obiad. Zasiadamy przy stołach na werandzie dużej drewnianej restauracji wybudowanej tuż przy niewielkiej rzeczce płynącej przez wioskę. Nastrojowe kolorowe lampy oraz fajne wkomponowanie budowli w otaczającą przyrodę powodują, że czuję się dość klimatycznie. Kuchnia w postaci szwedzkiego stołu serwuje dania lokalne i ogólnoświatowe. Warto kilka słów poświęcić na lokalne specjały. A są to: gotowane liście taro które trochę przypominają nasz szpinak, surowa marynowana ryba z warzywami w sosie kokosowym, lokalna sałatka z ziemniaków (prawie jak „kartofeln salad”), zupa krem z owoców morza (chowder) czy też jagnięcina pieczona w liściach winogron. Mi osobiście i tak najbardziej smakował kurczak oraz sałatka owocowa, choć popróbować lokalnych specjałów też było warto.
Przychodzi czas na pokaz. Siadamy na krawędzi drewnianego pomostu tuż przed pływającą sceną. Światła przygasają a dwie grupy bębniarzy rozpoczynają wybijanie polinezyjskich rytmy. Na scenę pierwsi wpadają wojownicy, ubrani w stroje z roślin. Tańczą kołysząc nogami tak, że raz kolana są bardzo daleko od siebie przy złączonych nogach aby za chwilę stać z nogami razem w dużym przysiadzie. Całość wygląda dla nas europejczyków dość nietypowo i zabawnie. Za nimi kręcąc biodrami tuptają polinezyjskie dziewczyny. Noszą długie włosy, staniki zrobione z połówek kokosów i trawiaste spódnice. Bioderka chodzą im tak, że aż się kurzy, i to dosłownie. Przedstawienie składa się z kilku części i opowiada ich historię. Od ich przybycia na wyspy, życie pod wodzą ariki (coś jak u nas król, choć trochę inną pełnił rolę w społeczeństwie), zaloty mężczyzn, kokietowanie dziewczyn itp. Generalnie dużo dynamicznego tańca, pokazy z ogniem, ciekawe bogate stroje i polinezyjskie rytmy.
Dość późnym wieczorem z przesadnie przepełnionymi brzuchami docieramy na łódkę. Część mocno turystyczną mamy więc już za sobą, w kolejnych dniach będziemy zwiedzać wyspę we własnym tempie i własnymi ścieżkami.
09.04.2017
Jest to ponoć jedna z najpiękniejszych tras trekingowych wysp południowego Pacyfiku. Prowadzi dokładnie z północy na południe, od oceanu do oceanu, tuż obok samotnie sterczącej pionowej skały o nazwie „Igła”. Na mapie wygląda dość lekko – ma długość około siedmiu kilometrów, a najwyższy punkt osiąga czterysta metrów. Wciągam nieco bardziej wyczynowe buty (sandały zamiast klapek), do plecaka pakuję butelkę wody i coś na komary i razem z Natalią ruszam na podbój pobliskich szczytów. Początek szlaku biegnie drogą asfaltową, tylko troszkę pod górę. Po godzinie wchodzimy w gęsty las podążając wzdłuż niewielkiego strumienia. W końcu przekraczamy jego bród stąpając po kamieniach. Tu rozpoczyna się tak naprawdę wspinaczka. Ścieżka biegnie stromo pod górę. Dobrze, że cały teren jest gęsto usiany poziomo wijącymi się korzeniami drzew, stąpamy po nich niczym po schodach, tyle że czasem wysokość tych „stopni” jest większa niż pół metra. Dość mocno się pocę, wszak jesteśmy w tropikach, serce wali tak, że puls czuję nawet w stopach. Woda zgromadzona w butelce dość szybko podąża w kierunku dna. Co chwilę wydaje nam się, że za najbliższym wzgórzem jest już szczyt, ale słowo „wydaje się” jest tutaj najistotniejsze. Kolejny prawdopodobny szczyt okazał się tym ostatecznym. Robimy kilka fotek na tle „Igły”, zjadamy po jabłku, ogryzkiem częstując dzikie koguty. Skąd się tu wzięły koguty!!! Wyglądają jakby wiedziały, że dokładnie tu robią sobie mały piknik turyści pokonujący szlak. Ewidentnie na nas czekały i nawet przez chwilę podążały naszym śladem. To z pewnością były dzikie kury, ale dla kawałka jedzenia nie bały się podejść i dziobnąć prosto z ręki.
No to teraz będzie z górki, i to dosłownie. Bułka z masłem. Okazuje się, że jednak nie. Szlak schodzi tak stromo w dół, że musimy iść tyłem wykorzystując wystające korzenie jak szczeble w drabinie. Do tego robi się nieco bardziej ślisko, widać z tej strony góry wilgoć trzyma mocniej, mimo że jest południowe zbocze. Kilkukrotnie przecinamy strumień, z wodą tak czystą, że aż chcę się jej napić. Zdrowy rozsądek jednak wygrywa, obawiając się jakiś bakterii powstrzymuje się, chociaż woda w butelce już dawno się skończyła. Zejście ciągnie się w nieskończoność. Po raz pierwszy w życiu, zejście z góry męczy mnie bardziej niż podejście. Chyba po półtorej godzinie docieramy do wodospadu który kończy terenową część szlaku. Szkoda, że nie ma w nim wody, tym bardziej, że to jeszcze pora deszczowa, choć faktycznie przez ostatnie dni zdarzają się raczej mżawki niż deszcze.
Nie czuję nóg, w gardle sucho i gorzko. Na koszulce nie mam nawet suchego centymetra. Po krótkim postoju ruszamy dalej. Zostało jeszcze około półtora kilometra asfaltową drogą. W końcu docieramy na przeciwległy kraniec wyspy. Jeszcze tylko powrót lokalnym autobusem, szybka kąpiel i koja. Nigdy tak przyjemnie nie leżało mi się w koi. Czuję się dobrze, zmęczenie już mija. Na trasie było momentami ciężko, ale cieszę się z przebytej drogi, pięknych widoków i pozytywnego zmęczenia.
Z otoczonej kąpiącymi się dzieciakami łódki nadawał Bolo