Rejs trwa:
1
1
5
5
0
0
4
4
dni
1
1
4
4
godz
2
2
1
1
min
1
1
8
8
sek

 

11.04.2017

Wczorajszy dzień spędziłem na jachcie – wachta kambuzowa i kotwiczna w jednym. Dziś za to cały dzień mam wolny więc zaplanowałem wycieczkę skuterem po wyspie. Skuter wypożyczyć jest łatwo, ale aby nim jeździć należy posiadać prawo jazdy wydane przez policję Wysp Cook’a. Już wczoraj odwiedziłem komisariat, gdzie po uiszczeniu dwudziestu dolarów, okazaniu polskiego prawa jazdy kategorii A, uśmiechnięciu się do aparatu celem zrobienia wesołej fotki oraz odczekaniu może dwóch minut stałem się posiadaczem oficjalnego plastikowego lokalnego prawa jazdy ważnego dokładnie przez jeden miesiąc.

 

 

 

 

Dalej poszło już szybko i nowiutki skuter 125cc wiezie właśnie mnie i Natalię drogą w kierunku lotniska. Tak sam to może mnie nie wiezie, mam nad nim pewną kontrolę, to dobrze bo muszę jechać cały czas pod prąd, czyli lewą stroną. Tak, tu na wzór brytyjski ruch jest lewostronny. Przyzwyczaić się jest dość łatwo, należy przestrzegać jedynie dwóch zasad: na każdym skrzyżowaniu rozglądaj się dokładnie w obie strony a na rondzie (są tutaj aż dwa) jedź inaczej niż podpowiada ci intuicja.

Pierwszym punktem dzisiejszego programu jest huk i blask lądującego samolotu. Tak się składa, że po obu stronach pasa startowego, tuż za płotem znajduje się publiczna droga. Można więc ustawić się w miejscu z którego z bardzo bliska można podziwiać lądujące samoloty. Sprawdziłem rano w internecie godziny przylotów i teraz czekamy potulnie na stalowego ptaka. Czekamy z jednego końca pasa startowego, czekamy z drugiego… i klops,  samolotu nie ma. Może lot był odwołany, a może przyleciał pół godziny temu. Ruch na tutejszym lotnisku nie jest zbyt duży, następne lądowanie za cztery godziny więc się poddajemy i jedziemy dalej. Po drodze odwiedzamy punkt widokowy, trzy centra nurkowe – warto by i tutaj dać nura, najsłynniejszą plażę Muri, przydrożny bar z Fish ‘n’ Chips oraz dentystę. Niestety, leczona jeszcze w Papeete siódemka lekko mi się ukruszyła i dmuchając na zimne postanowiłem załatać drobną dziurkę. Dentystką okazała się Polinezyjka w średnim wieku, więc coś orientalnego we mnie pozostanie, ubyło natomiast siedemdziesiąt pięć dolarów.

 

 

 

Gdy robiliśmy drugie kółko dookoła wyspy z planowanym postojem na snorkowanie dopadł nasz deszcz. Najpierw niewinny, przelotny, potem nieco bardziej intensywny, aż nadeszła totalna ulewa z porywistym wiatrem. Dobrze, że w między czasie schowaliśmy się pod dachem ze stolikami przy przydrożnym ale dość dużym sklepie spożywczym. Naszym łupem padła czekolada, lody i soczek, ale z kąpieli w oceanie nici. Już przy zachodzącym gdzieś za ciężkimi chmurami słońcu wróciliśmy na jacht. Mimo niepewnej pogody objechaliśmy dziś wyspę dwukrotnie, w obu kierunkach, zbaczając także na mniej uczęszczane boczne szlaki. Wniosek jaki się nasuwa po wycieczce jest taki, że za dużo tu turystyki a za mało prawdziwego spokojnego polinezyjskiego życia.

 

 

13.04.2017

Wypływając z Papeete miałem świadomość, że okres huraganów na Pacyfiku Południowym jeszcze nie dobiegł końca. Ale w tym sezonie w okolicach wysp Cooka i Tonga nic wietrznego się nie wydarzyło. Szkoda było tracić czas na kolejny miesiąc postoju, więc zdecydowałem, że ruszymy nieco wcześniej, bacznie obserwując przy tym prognozy pogody. I właśnie robię to od kilku dni ze szczególną uwagą i częstotliwością, gdyż około dwieście mil morskich na południowy zachód od nas powstaje tropikalna depresja, czyli zalążek ewentualnego cyklonu. Wiatr wiruje wokół jego oka z prędkością nawet stu kilometrów na godzinę.

 

 

Od prawie doby jesteśmy w jego zasięgu, na szczęście na jego północnych obrzeżach. Tu w porcie, nie powinno wiać mocniej niż sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Niestety wraz z wiatrem idzie krótka i stroma fala, która niczym nie powstrzymywana wpada lekko z ukosa do naszego portu. Już dwa dni temu „zamurowaliśmy się” porządnie w basenie portowym. Kotwica wylądowała aż osiemdziesiąt metrów przed dziobem (normą w tym przypadku byłoby trzydzieści metrów), do tego druga kotwica nieco w bok pod wiatr w odległości pięćdziesięciu metrów, plus trzy długie cumy na ląd. Od nabrzeża stoimy dobre dwadzieścia metrów. W każdej chwili jesteśmy też gotowi oddać cumy, podnieść kotwicę i uciekać w morze. A to na wypadek gdyby cyklon ruszył jednak w kierunku wyspy. Dlatego nikt nie schodzi na ląd a wachty przebiegają ze wzmożoną uwagą.

Pierwsze nie tak mocne jeszcze podmuchy przyszły przedwczoraj wieczorem, a wczoraj odczuwaliśmy już porządnie wirowy wiatr cyklonu. Co chwilę uderzały w nas szkwały, najsilniejszy osiągnął siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Do tego uderzenia deszczu tak obfitego, że po jednej minucie pobytu na zewnątrz wyżymałem z koszulki z litr wody. Łańcuch czasem zatrzeszczy, czasem złowieszczo zazgrzyta, ale kotwica trzyma. Bujamy się na wzburzonej wielokrotnie odbitej od nabrzeży portu fali. I tak na zmianę – szkwał, deszcz, chwila spokoju, ulewa, silny wiatr, szkwał, błyski. Tylko na chwilę wieczorem ukazuje się gwiaździste niebo, ale to jeszcze nie koniec. Według prognoz będziemy „sztormować” w porcie na Rangiroa przez trzy dni. No i co chwilę łączę się z internetem i sprawdzam jak się rozwija sytuacja, czy depresja się przybliża, czy jej siła rośnie, czy może z tego powstać niszczący cyklon. Póki co na wszystkie pytania odpowiedź brzmi nie, ale czuwamy.

PS. Z OSTATNIEJ CHWILI: Wiatr cichnie, już tylko 15 węzłów, no i jeszcze troszkę buja, ale alert cyklonowy odwołany i już dziś będzie można wyjść na miasto.

Z bujającej się na boki w porcie łódki o 6 nad ranem nadawał Bolo

 

 


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.