Na reszcie przyzwoite żeglarskie wiatry. Od opuszczenia Aitutaki wieje w plecy z rozsądną siłą. Na motyla (z fokiem po jednej a grotem po drugiej) robimy ponad pięć węzłów. Ocean na tyle spokojny, że fala nie ma szans na odwiedzenie pokładu, więc wszystkie okienka pootwierane, a w środku ciepło ale nie duszno. Godzinka leci za godzinką, wachta za wachtą, klasyk by powiedział, że nic się nie dzieje. Może faktycznie, przy tak krótkich - dwu, trzy dniowych przelotach między kolejnymi portami większość z nas przełącza się na stan oczekiwania. Polega on na minimalizacji zużywanej energii i odliczaniu czasu do momentu kolejnego rzucenia kotwicy. Czas między wachtami spędzamy więc często w koi, czytając książkę lub oglądając serial. Można też się porządnie wyspać, wszak poza wachtami zostaje niemal szesnaście godzin wolnego czasu. No chyba że wypada akurat kambuz, wtedy kilka godzinek schodzi przy garach, odkurzaczu i na szmacie (u nas bardziej szmatce).
26.04.2017
Gdy wchodzę o czwartej rano na wachtę pędzimy ponad sześć węzłów a do Palmerston zostało tylko piętnaście mil. Musimy zwolnić, po nocy kotwiczenie blisko rafy to niepotrzebne proszenie się o kłopoty, poza tym muszę się zgłosić prze radio, a na Palmerston nie ma całodobowego nadzoru ruchu statków. Ktoś to robi dodatkowo i przy okazji, a w nocy po prostu śpi. Zrzucenie genuy i pozostawienie jedynie grota na drugim refie rozwiązuje sytuację i krótko po ósmej jesteśmy w pobliżu miejsca kotwiczenia.
Palmerston to niewielka wyspa leżąca 500 kilometrów na północny zachód od Rarotonga. To tak naprawdę jedyny prawdziwy atol w grupie południowych wysp Cook’a. Rodowód jego mieszkańców sprowadza się właściwie do jednego człowieka – Williama Marstersa, który był cieślą okrętowym pływającym po wodach całego Świata. Polinezja spodobała mu się na tyle mocno, że opuścił statek i poślubił trzy żony. W 1863 roku przybył z nimi na niezamieszkałą wówczas wyspę Palmerston i rozpoczął budowę niewielkiej osady. W ciągu trzydziestu sześciu lat które tu spędził aż do śmierci doczekał się licznej dynastii - siedemnastu dzieci i pięćdziesięciu czterech wnuków. Dziś na wyspie w jedenastu domach mieszka pięćdziesiąt sześć osób, większość z nich to potomkowie Williama, tworzący trzy duże rodziny. Ale całkowita liczba szeroko rozumianej rodziny to niemal tysiąc osób zamieszkujących różne wyspy południowego Pacyfiku.
Tutaj na wyspie już od wielu lat jest zwyczaj, że gdy przypływa jacht, to jedna z mieszkających rodzin zostaje gospodarzem załogi. Nie tylko zapewnia im transport, ale i organizuje czas na wyspie z podkarmianiem włącznie. Dzięki temu możemy poznać życie mieszkańców od poszewki a nie tylko błąkać się pomiędzy palmami. Usługa ta nie jest płatna, choć oczywiście wiadomo, że na koniec jacht odwdzięcza się odpowiednimi podarkami.
Naszym gospodarzem jest Edward (a jakże) Marsters. Gdy pytam go jak mamy wpływać naszym pontonem do laguny odpowiada, że lepiej tego samemu nie robić bo jest niebezpiecznie. On przypłynie po nas i dowiezie nas z powrotem, jak tylko będziemy tego chcieli. Hmmm, brzmi dobrze. Faktycznie pierwszy raz płynąc na ląd wpływamy nagle pomiędzy niewielkie załamujące się fale. A więc jest małe tajemne przejście, tyle że dość płytkie, niewidoczne, kręte i praktycznie nieoznakowane. Cumujemy na rajskiej plaży, a po kilkuminutowym spacerze jesteśmy w obejściu naszego gospodarza.
Na początek zostajemy uraczeni smaczną zimną lemoniadą zrobioną z limonek rosnących tuż obok na drzewie. Zadajemy nieśmiało kilka pierwszych pytań o to jak tu się żyje, jak zarabia pieniądze, czy jest ciężko gdy statek z zaopatrzeniem przypływa raz na cztery miesiące. Nasz Edward okazuje się być policjantem, a na wyspie jest kilka stanowisk związanych z szeroko rozumianą administracją i budżetówką. Są dwie nauczycielki uczące w szkole piętnaścioro dzieciaków, pielęgniarka zajmująca się wszelakimi przypadkami medycznymi, burmistrz, sekretarz wioski czyli cały urząd miejski w postaci jednego człowieka i niewielkiego biura. Może to i nie wiele, ale to już dziesięć procent społeczeństwa. Dodatkowo ludzie dorabiają łowiąc ryby, które potem zamrożone raz na kwartał wysyłają statkiem do restauracji na Rarotonga. Poznana pielęgniarka dodatkowo tworzy „pareo”, wierzchnie okrycia z lekkiego materiału barwione ręcznie we wzory, które wysyła nawet do Dubaju.
Mimo że wyspa jest dość odizolowana to jednak trochę nowoczesna. Jest niewielka elektrownia słoneczna zapewniająca prąd wszystkim mieszkańcom, jest telefon oraz niezbyt szybki internet. Drogi i ścieżki są piaszczyste, a sama wyspa ma może sześćset metrów długości. Domy w obejściach są raczej proste, dość duże, dachy koniecznie z blachy falistej. Są one lekko pochylone, tak aby każda kropla deszczu spłynęła odpowiednim systemem rur do dużych zbiorników, zapewniając wodę przez cały rok. A pożywienie? Dookoła biegają kury, tuż obok między palmami w zagrodzie chrumkają świnie, na drzewach rosną kokosy, owoce drzewa chlebowego, papaje, mango, limonki, banany. Oczywiście w wodzie pływają różnorodne ryby. Dużo więcej już im nie potrzeba, a ewentualne „większe” zakupy przywozi statek.
Po orzeźwiających napojach ruszamy na podbój wyspy. Przechodzimy obok szkoły dla najmłodszych dzieci, elektrowni oraz systemu komunikacyjnego z wielką anteną satelitarną. W końcu dochodzimy do ulicy głównej przy której znajduje się kilka zwartych zabudowań. Pierwsza chata od morza to dom wybudowany przez samego Williama Marstersa. Potężne grube deski i belki stropowe wyraźnie pokazują, że materiały na dom pochodzą z wraku statku którym tu przypłynęli. Tuż obok stoi kościół przy którym znajduje się niewielki cmentarz z grobami pierwszych mieszkańców z Williamem włącznie. Widok na lagunę jest przepiękny – piaszczysta droga, palmy i niesamowity błękit wody.
Wycieczkę kończymy lunchem. Smaczna ryba z cebulą w sosie sojowym to zapewne dla mieszkańców codzienność, dla nas rarytas. Większość z nas pałaszuje po dwa kawałki. Chcemy wykorzystać jeszcze świecące mocno słońce i zanurzamy się w wodzie penetrując pobliskie korale. Niestety w większości są martwe, co nie przeszkadza jednak różnym rybkom kręcić się wokoło nich. Kręcimy się wypinając pośladki ponad powierzchnię wody blisko godzinę. Szybka kąpiel pod słodką a właściwie deszczową wodą nadaje nam świeżości i uśmiechu na twarzy. Robi się już lekko szaro więc czas wracać na jacht. Tym samym niewidocznym dla nas przejściem prze rafę przebijamy się pod fale przyboju. Umawiamy się jeszcze na dzień jutrzejszy i żegnamy z naszym gospodarzem. To był naprawdę udany dzień.
27.04.2017
Edward zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przypływa po nas o dziesiątej rano. Pierwszą nieplanowaną atrakcją dnia jest przejazd przez wąskie przejście w rafie. Dziś są nieco większe fale od strony oceanu, a to powoduje, że w dolinie fali w przejściu jest zbyt płytko i silnik a nawet łódź mogłaby uderzyć w twarde dno. Edward ustawia się w pewnej odległości od wejścia rufą do fali i czeka na nieco większą aby nagle gwałtownie przyspieszyć. Stroma fala plus czterdzieści koni silnika powodują, że ślizgamy się na jej grzbiecie niczym deska surfingowa. I w tym pędzie i otaczającej nas pianie rozbijanych po obu stronach o rafę fal wpadamy w wąskie przejście o szerokości może dziesięciu metrów. W środku ale jeszcze żeglując na fali robimy lekki zakręt w lewo i po chwili jesteśmy na płytkiej bezpiecznej lagunie. Manewry te są dla nas niesamowitą atrakcją, ale ja zdaję sobie sprawę jak są one niebezpieczne. Gdyby fala rzuciła nas lekko w bok i na pełnym gazie wjechalibyśmy w rafę to… aż boję się myśleć, a jak już myślę to widzę jak nasze ciała latają na wszystkie strony uderzając o twardą rafę.
Dzień na wyspie rozpoczynamy od lunchu. Dziś rybka prosto z piekarnika zapiekana w soli i brązowym cukrze. Przepis bardzo prosty a efekt niesamowity. Do tego duża porcja lemoniady i nasze brzuchy są pełne.
Zaplanowaliśmy łowienie ryb w stylu polinezyjskim, a może palmerstonskim. Płyniemy wraz z dwoma synami Edwarda na drugą stronę wyspy i wychodzimy na długą płytką na około czterdzieści centymetrów barierę koralową. Na niewielkiej łódce przypominającej połączenie naszego optymista z krótką deską surfingową bracia ciągnął około pięćdziesiąt metrów siatki z ciężarkami u dołu i pływakami na górze. Jej wysokość szacuję na jeden metr. Drugi zespół czyli my idziemy nieco z ich boku od strony laguny i bacznie obserwujemy ciągnące się przed nami płycizny. Szukamy pośród nich niewielkich pyszczków bądź płetw ryb szukających na płytkich wodach pożywienia. Są to „peroke”, trochę przypominające małe karpie o lekko różowym zabarwieniu. Pierwszy dostrzega je oczywiście Edward i daje znać braciom by zarzucali sieć. Ci skacząc po płytkiej wodzie w kilkanaście sekund rozciągają w półkole siatkę, a my z drugiej strony robimy hałas i pluskając po wodzie próbujemy zagonić ryby w jej stronę. Efekt jest zdumiewający, z sieci wyciągamy ze czterdzieści sztuk. Wszystkie są tej samej wielkości i ubarwieniu, jakby były bliźniakami. Edward nabija je na długi sznurek, niczym koraliki. Taki sposób łowienia przypomina mi nieco zbiorowe polowanie myśliwych, tylko tym razem zaganiamy ryby w kierunku siatki.
Za drugim podejściem w siatce ląduje sześćdziesiąt ryb, czyli po około godzinie połowów mamy ponad sto kilogramów zdrowego smacznego mięsa. Na dziś wystarczy, tym bardziej, że odpływ za chwilę odsłoni koral i będzie trudno się nam stąd wydostać. Już na wyspie w obejściu Edwarda na specjalnym dużym stole następuje filetowanie ryb. Piękne i smaczne kawałki bez ości i skóry lądują w niewielkich pudełkach, a później do zamrażarki. Kiedyś zabierze je statek i będą przysmakiem na talerzach gości w restauracjach na Rarotonga. Widać, można i na tym odludziu coś dorobić.
Znów zaczęło padać, po lekkim podwieczorku wracamy na jacht. Wiatr wykręcił na niezbyt bezpieczny dla nas kierunek NW, spychając Wassyla bardziej na rafę. Na szczęście uwiązani aż do dwóch zestawów boi stoimy „na mocno”. I tak trzeba bardzo uważać, zdarza się, że i boje cumownicze się zrywają, a do niebezpiecznej rafy góra sto metrów.
Szykując się do następnego przelotu nadawał Bolo
PS. NIe dołączyłem wielu zdjęć gdyż internet ich nie udźwignął, galeria z wszystkich wysp Cooka pojawi się przy najbliższej okazji.