Znów przyszło mi jako pierwszemu postawić stopę na nowym lądzie, a to dla tego, że na pobliskim betonowym pomoście dokonuję odprawy granicznej. Jest celnik, oficer imigracyjny, specjalista od zdrowia i kolejny od wszystkiego co bio (biosecurity). W sumie wypełniamy z Natalią około dwadzieścia pięć stron różnych formularzy, dokonujemy obowiązkowych opłat i po godzince możemy zgodnie z przepisami poruszać się po wyspie Niue.
Niue to najprawdopodobniej najmniejsze na Świecie państwo pod względem ludności. Jest ich tu około tysiąc sześćset osób, do tego mieszkają dość rozproszeni po wyspie. A sama wyspa też jest nietypowa - to największa wyspa koralowa na Świecie. Do tego nie przypomina w budowie innych typowych koralowych wysp. Narastający nieustannie koral wypiętrzył ją na wysokość ponad sześćdziesięciu metrów, więc większość wybrzeża stanowią pionowe klify rzeźbione przez oceaniczne fale. Podłoże na wyspie jest bardzo twarde, dominują oczywiście ostre skały koralowe lekko przyprószone ziemią. Może to dlatego mieszkańcy nazywają ją „The Rock”. Duże roczne opady oraz ciepły ale znośny klimat powodują, że całą wyspę porasta bujny tropikalny las.
Samych Niueńczyków jest dużo więcej, przyjmuje się że dziesięć tysięcy mieszka w Nowej Zelandii. Wielu z nich wyemigrowało po wielkim cyklonie „Heta” który nawiedził wyspę w styczniu 2004 roku i zniszczył niemal wszystkie budynki na wyspie. I jeszcze jedna ciekawostka – od 2016 roku Niue nie ma już zadłużenia, a rządzący starają się gospodarować tak, aby już nigdy się nie zadłużać (chyba jedyni logicznie myślący politycy na Świecie).
Dzisiejszy dzień spędzamy wędrując wzdłuż głównej drogi biegnącej przez niewielką miejscowość o nazwie Alofi. Odwiedzamy informację turystyczną, wypożyczalnię samochodów, bank, kilka sklepów oraz „największy z najmniejszych” (jak się sami reklamują) Klub Żeglarskich na Świecie. Tradycyjnie już kupujemy kilka pamiątkowych znaczków i coś słodkiego. Dzień kończymy w niewielkiej indyjskiej restauracji. Mimo, że zamówione krewetki w sosie miały być średnio ostre, to z trudem przełykamy każdy kęs zaserwowanej potrawy.
05.05.2017
Po wczorajszym dniu spędzonym w kambuzie dziś zaplanowałem całodniową wycieczkę którą rozpoczynam od… internetu. Wykupuję godzinę dostępu i realizuję kilka przygotowanych zadań. Samo połączenie jest dość szybkie, dużo lepsze niż na wielu innych większych i bardziej zaludnionych wyspach Pacyfiku. Chwilę po zamknięciu pokrywy mojego laptopa ładujemy się z Natalią do wypożyczonego przez Artura samochodu, który podwozi nas na największą na wyspie atrakcję. To łuk Talava, naturalnie wyrzeźbiony w skałach twór którego by się nie powstydził sam Michał Anioł. Docieramy tam po półgodzinnym spacerze ścieżką wśród koralowych skał porośniętych gęstym buszem. Pod koniec przedzieramy się przez system jaskiń aż oczom naszym ukazuje się on. Jest potężny, majestatyczny, zalewany u podnóża przez nacierające fale przypływu. Otoczony dodatkowo wysokimi na kilkadziesiąt metrów klifami porośniętymi gęstą zielenią i niewielkimi strumieniami słodkiej wody niesionej z wnętrza wyspy. Jednym słowem krajobraz jest bajeczny, trudno go nawet dobrze opisać słowami. Po napatrzeniu się na kolosa i pstryknięciu dużej porcji zdjęć musimy stamtąd dosłownie uciekać, trwa przypływ i fale coraz bardziej ochoczo zalewają nas po kolana.
Druga atrakcja na wyspie do której podążamy spacerując lokalną drogą to najpiękniejsza z tutejszych plaż o nazwie Limu Pools. Plaża to może za dużo powiedziane, bo takowa nam się kojarzy głównie z drobnym białym piaskiem, a tu takiego, ani żadnego innego nie ma. Są tylko koralowe skały i oceaniczna woda wpływająca do naturalnych basenów w nich wyrzeźbionych. Dodajmy do tego trochę zieleni, błękitne niebo i krystalicznie czystą i ciepłą wodę. Pływając po tej okolicy można podglądać różne formacje podwodnych korali i zamieszkujących je ryb. Czyż nie jest pięknie? Dzień kończymy ponownie w hinduskiej knajpce, ich „Garlic Roti” są naprawdę wyśmienite.
06.05.2017
Znów się popsuła pogoda. Od rana rzęsiście pada deszcz. I jak tu wyruszyć na całodniową wycieczkę samochodem dookoła wyspy którą zaplanowaliśmy? Zarezerwowany samochód czeka na odbiór w wypożyczalni, ale my po śniadaniu zamiast na ląd zrezygnowani kładziemy się z powrotem do koi. Przed dziesiątą Marcin optymistycznie stwierdza, że niebo się trochę przeciera i jest jakaś szansa. Nie ma zatem co czekać, pakujemy się w pięć minut i już jesteśmy na lądzie.
Droga przez wyspę jest niezwykle wąska i bardzo dziurawa. Ograniczenie prędkości do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wydaje się być zabawne, skoro stan drogi z trudem pozwala osiągnąć czterdziestkę. Marcin, który jest dziś kierowcą ekipy musi jeszcze przystosować się do lewostronnego ruchu i odmiennego samochodu, co nie jest aż tak skomplikowane ze względu na prosty układ tutejszych dróg. Najtrudniej przywyknąć, że w samochodzie z kierownicą po prawej stronie przełącznik kierunkowskazów i włącznik wycieraczek są zamontowane odwrotnie. Tak więc dojeżdżając do niemal każdego skrzyżowania Marcin ochoczo przeciera suchą przednią szybę.
Pierwsze kroki kierujemy do miejsca zwanego Tautu po zachodniej, nawietrznej stronie wyspy. Najprościej mówiąc jest to jakby skalna koralowa plaża. Przy niskiej wodzie wyłania się z morza prawie gładka skała, szeroka na co najmniej sto metrów i ciągnąca się kilometrami. Gdzie niegdzie znajdują się w niej niewielkie zagłębienia zalane morską wodą w której pływają różne morskie stwory – ryby, kraby, ślimaki. Od strony lądu całość zwieńczona jest wysokimi na trzydzieści metrów klifami, mocno rzeźbionymi przez sztormowe wiatry i fale przyboju. Krajobraz jest jak z… właściwie nie wiem skąd, bo nie jest ani księżycowy, ani z Marsa, ale także nieziemski. Pospacerowaliśmy trochę brodząc po kostki w wodzie, ale musimy wracać, bo poziom wody powoli się podnosi i już niedługo w tym miejscu szaleć będzie spiętrzona fala przyboju docierająca aż do podnóża klifu.
Druga atrakcja to Togo Chasm – kolejne miejsce niesamowicie wyrzeźbione przez naturę. Docieramy tam po trzydziestominutowym spacerze ścieżką przez tropikalny las. Pod koniec schodzimy mocno w dół pośród wysokich na kilkanaście metrów skalnych wąskich kopców, aby ostatecznie ostrożnie zejść po wielkiej grubej drabinie zamocowanej do skały i znaleźć się niemal na poziomie morza. Jesteśmy w jakiejś dużej szczelinie pomiędzy dwoma wysokimi na piętnaście metrów skałami. W najszerszym miejscu ma ona około trzydzieści metrów, ale potem zwęża się i po może stu metrach kończy niewielkim jeziorkiem słodkiej wody. Podłoże jest tu piaszczyste z porozrzucanymi tu i ówdzie piętrzącymi się koralowymi głazami. W samym środku tej „dziury” rosną palmy kokosowe.
Penetrując brzegi tej szczeliny odkrywamy zespół niewielkich jaskiń, którymi można dotrzeć do samego oceanu. Dziś grzmi on groźnie, fale rozbijające się o skały tryskają w górę na kilka metrów. W przeszłości mogła tu być niezła kryjówka, a nawet miejsce do zamieszkania przez rodzinę lub niewielkie plemię, ale kości pradawnych lokatorów jednak nie odkryliśmy.
Różnego rodzaju jaskiń często wypełnionych częściowo słodką wodą penetrujemy jeszcze kilka. Na mnie ciągle niesamowite wrażenie robi tutejsza skała koralowa, mocno wypiętrzona do góry tworzy nie tylko wielkie poszarpane i ostre w dotyku głazy, ale także całe górotwory pełne szczelin, jaskiń i nawisów. Wydaje się być bardzo twarda, ale wiatr i woda rzeźbią je od tysięcy lat tworząc niesamowite formy. Szkoda tylko, że psuje się znów pogoda i drogę powrotną odbywamy przy coraz mocniej padającym deszczu. Zabrakło czasu na odwiedzenie wszystkich atrakcji, chcemy jeszcze jeden dzień poświęcić na dalsze poszukiwania ciekawych zakątków wyspy.
Z „The Rock” nadawał Bolo