Rejs trwa:
1
1
2
2
9
9
2
2
dni
1
1
1
1
godz
2
2
4
4
min
3
3
5
5
sek

 

08.05.2017

Piszą, że nurkowanie na Niue jest fenomenalne. Skoro tak piszą, to trzeba to sprawdzić. Wcześnie rano pakuję się ze sprzętem na niewielką motorówkę należącą do lokalnego centrum nurkowego i płyniemy na pierwsze stanowisko które leży może ze dwieście metrów od naszej łódki. Kapitalne wrażenie po zanurzeniu w wodzie robi jej przejrzystość, można powiedzieć że jest wzorcowa. Dno jest mocno urozmaicone, pełne wysokich na kilka metrów koralowych głazów poprzecinanych dość wąskimi kanionami. Pływamy przy dnie otoczeni rafą, rybami i wężami. Tak, tu po raz pierwszy spotykam się z wężami morskimi. Są średniej wielkości, ubarwione w biało czarne pasy i bardzo jadowite. Na szczęście ludzie nie łapią się do ich piramidy pokarmowej, więc ukąszenia są sporadyczne. Nurkują powoli i majestatycznie aż do dna i pośród piasku i korali szukają pożywienia.

 

 

Bardzo jadowity wąż morski goni naszego instruktora.

 

Drugiego nura dajemy już nieco dalej i zaraz po zejściu do wody kierujemy się do pobliskiej jaskini. Otwór na szczęście nie jest zbyt mały, więc można trafić do środka bez niepotrzebnych obcierek o skały. A wcale nie jest łatwo, gdyż fala przyboju tworzy niewielki ale też nieregularny podwodny prąd który w jednej chwili potrafi cię przemieścić o kilka metrów. Im bardziej wpływamy w głąb tym robi się ciemniej. Włączamy latarki które oświetlają jedynie niewielki wycinek tego co przed nami. Jaskinia nie jest zbyt wielka, ale zamieszkana przez tysiące nocnych ryb. Oświetlone światłem latarki rzucają niesamowity cień na skałach. Na górze znajduje się niewielka bańka powietrzna, oddychanie w niej nie jest jednak zbyt przyjemne, oddech jest gorący, duszący i chyba niewiele tu tlenu. Największe wrażenie robi na mnie ciemne, błękitne, przytłumione światło pojawiające się powoli w otworze jaskini podczas drogi powrotnej. Zarys nurka na jego tle robi niesamowite wrażenie.

 

Światełko w tunelu – wypływamy z podwodnej jaskini.

 

Dalsza część nurkowania odbywa się w jeszcze węższych podmorskich koralowych wąwozach i kanionach. Czasami dosłownie przeciskamy się przez niewielkie dziury i szczeliny. Walczymy także ze zmiennymi prądami które opanowały ten przybrzeżny region. Jest super, to dla mnie zupełnie nowe doznania w podwodnym Świecie. Potwierdzam zatem tezę, że nurkowanie tutaj jest fenomenalne.    

 

Penetrujemy pobliskie podmorskie wąwozy.

 

09.05.2017

Dziś ostatni dzień pobytu w Niue więc postanowiliśmy odwiedzić ostatnie atrakcje na wyspie. Kąpiemy się w Matapa Chasm, miejscu otoczonym pionowymi skałami. Schodzi tu do oceanu także niewielki strumyk przynosząc zimną słodką wodę. Z trudem się w niej zanurzam, wszak wszystko co ma mniej niż trzydzieści stopni wydaje się być lodowate. Pod wodą dużo różnorodnych ryb, moja ulubiona z tego miejsca ma może sześć centymetrów, kolor szary a na ogonie piękny jasnobłękitny pasek. I się mnie nie boi, więc mogę ją podziwiać z kilku centymetrów.

 

Ukryte między skałami całkiem przyjemne kąpielisko Matapa Cham.

 

Udaje się w końcu odebrać niezbędny dokument od celników. Porządkujemy pokład, podnosimy grota i ściągamy linę z boi. I tak po cichu bez silnika rozpoczynamy kolejny odcinek prowadzący nas do królestwa Tonga.

 

11.05.2017

Od wyruszenia rzuca naszym Wassylem na prawo i lewo. Wiejący od dłuższego czasu dość silny wiatr rozkołysał ocean, a on kołysze nami. Na szczęście upał zelżał, więc pod pokładem jest całkiem znośnie. Płyniemy na trzecim refie (czyli z grota została niecała połowa) i niewielkim fragmencie genui, a na liczniku rzadko poniżej sześciu węzłów. W szafkach tłuką się puszki, wyciągnięcie jednej z nich to wyzwanie. Otworzenie na przechyle drzwiczek od szafki skutkuje natychmiastowym atakiem małej puszkowej husarii. Nie łatwo też jest coś ugotować, garnki tańczą na kuchence, ten najmniejszy z ryżem musiałem podczas gotowania cały czas trzymać w powietrzu nad ogniem. Z odkurzaniem dałem sobie dziś spokój, bo nie wiem czy to ja ciągnął bym jego czy też on ciągnął by mnie. Jest dobrze, przynajmniej szybko zbliżamy się do celu, może nawet za szybko, gdyż niełatwe podejście do portu pośród licznych raf znów wychodzi nam w nocy. Najwyżej będziemy hamować.

Przepływamy dziś nad rowem Tongijskim. Najbliższa zaznaczona na naszej mapie głębokość to dziesięć tysięcy pięćset metrów. To dość głęboko, nasz rekord którego raczej już nie pobijemy, bo w okolice rowu Mariańskiego płynąć nie planujemy. Patrzę spokojnie w tą głęboką wzburzoną wodę za burtą i nie widzę różnicy, czy metrów pod nami jest sto czy dziesięć tysięcy. Jest tylko ciemno niebieska, czysta, słona woda. 

Wieczorna wachta mija całkiem spokojnie. Po zapadnięciu zmroku tuż przed dziobem wschodzi wielki księżyc. Jest prawie pełnia więc świeci na tyle mocno, że bez problemu widać gdzie jest woda, a gdzie niebo. Nagle dobiega do mnie dźwięk rozwijającej się z kołowrotka żyłki. Marcin dość często ciągnie za jachtem jakąś przynętę o pięknym imieniu – Pablo, Robson, Złotek czy Naomi. Dziś za nami ciągnie się akurat Zośka, która z wyglądu przypomina małą wysztafirowaną kałamarnicę. Ten charakterystyczny dźwięk puszczającego na kołowrotku hamulca oznacza, że mamy branie. Wołam głośno Marcina spod pokładu dopadając w tym samym momencie do liny którą mogę zwinąć genuę. Chwilę potem ster lewo na burt i staję jachtem w dryf, dzięki czemu wytracamy prędkość, a Marcin ma wolne pół oceanu aby walczyć z bestią. Owa walka nie jest taka prosta. Ryba co chwilę nurkuje gdzieś głęboko ciągnąc za sobą dodatkowe metry żyłki. Wędka wygina się tworząc ćwierć okrąg. Marcin ma napięte ręce do granic możliwości i nawet mięśnie na twarzy wykazują jego ciężką pracę. I tak mozolnie raz żyłkę na kołowrotek nawija Marcin, aby za chwilę ryba wyciągała ją z powrotem. Najważniejsze, że w sumie więcej żyłki jest nawijane niż wyciągane, więc po długich kilku minutach zdobycz jest przy burcie. Wyraźnie widoczne małe żółte smocze wypustki wzdłuż grzbietu identyfikują ofiarę. To tuńczyk o dość pokaźnych rozmiarach. Pomagam Marcinowi przenieść szarpiącą mocno wędkę bliżej śródokręcia gdzie jest niższa burta i chwytam za nasz hak przymocowany do solidnej rękojeści. Wprawnym choć przyznam też, że dość przypadkowym ruchem wbijam go w okolicach oskrzeli. Możemy wspólnie podnieść tuńczyka na pokład. Rzuca się on przy tym niemiłosiernie, rozbryzgując swą krew niemal na pół łódki. Zdobycz jest już ujarzmiona. Najpierw ważymy rybę, wskaźnik pokazuje dwadzieścia trzy kilogramy. To chyba nasz (a właściwie Marcina) rekordowy połów.

 

Marcin i jego zdobycz.

 

12 a właściwie 13.05.2016

Byliście kiedyś w królestwie? Nie, nie chodzi mi o Królestwo Niebieskie. O takie prawdziwe królestwo, gdzie rządzi król. No to my właśnie w takim jesteśmy. Przybyliśmy do Królestwa Tonga, a dokładniej do stolicy tego wyspiarskiego kraju o nazwie Nuku Alofa. Króluje tu niejaki George Tupou VI. To on wyznacza premiera oraz kilku ministrów. Pełnią oni swoje funkcje niemal dożywotnio, lub do zmiany króla. Niewielki parlament też w większości obsadzony jest ludźmi króla, a pozostała część choć wybierana w powszechnych wyborach nie ma w praktyce dużego wpływu na politykę. Lokalna ludność od lat się trochę buntuje, żądając większej demokracji, ale zmiany zachodzą powoli.

 

Pałacyk królewski – nie chcą nam jednak pozwolić przenocować.

 

Cumujemy w niewielkim porcie rzucając kotwicę z dziobu i wiążąc cumy z rufy do nabrzeża. Dziś jest piątek, a właściwie sobota. Nie, nie pogubiłem się wcale w rachunkach, po prostu dopadła nas linia zmiany daty. Żeglując na zachód (a w tym kierunku poruszamy się właściwie od samego początku) co piętnaście stopni długości geograficznej przesuwamy czas o godzinę do tyłu. Tym sposobem wschód słońca zawsze mamy przed ósmą. Czasem dostosowujemy nasz łódkowy czas do czasu lokalnego obowiązującego w miejscu które akurat odwiedzamy. Ale nie ma nic za darmo. Skoro już jedenaście razy dorzuciliśmy sobie godzinkę do naszego życia, to ktoś kiedyś nam te godzinki musi odebrać. I tak, przynajmniej w teorii, dzieje się na sto osiemdziesiątym południku. Zabierany jest tu cały dzień, całe dwadzieścia cztery godziny umyka z twojego życia. Z piątku robi się sobota. Z dwunastego maja - trzynasty. Muszę wyjaśnić, że Tonga leży jeszcze przed sto osiemdziesiątym południkiem, ale ze względu na bliską współpracę z Nową Zelandią która to jest już po tamtej stronie czasu, ustalono tutaj nietypowa strefę czasową +13 UTC (zamiast -11 UTC). Z tego powodu już tu następuje  zmiana daty. Dla mnie wszystko jest logiczne, ale dziewczyny trochę się dziwią i pytają: „ale gdzie jest nasz cały piątek…, piątunio…, piąteczek…, kto nam go zabrał?”.  Niestety, zabrał nam go czas. Dodatkowym niezbyt przyjaznym dla nas skutkiem tej zmiany jest to, że w sobotę i niedzielę nie pracują tu żadne służby, więc nie możemy dokonać odprawy wjazdowej. Obowiązuje więc nas zakaz zejścia na ląd. Będziemy się bujać siedząc wyłącznie na łódce.

 

15.05.2017

Rano przestawiamy się cumując do nabrzeża przy którym dokonywane są odprawy. Powinna się zacząć o ósmej trzydzieści, ale mija już prawie godzina a na nabrzeżu nikogo nie ma. Zadziałał już chyba tak zwany rozciągliwy tongijski czas. Wspominają o nim przewodniki, wspominają też inni żeglarze. Czas jest sprawą umowną, czekanie normą, pośpiech grzechem. Po dziewiątej pojawiają się celnicy i ochrona wszystkiego co bio. Ci pierwsi proszą o wypełnienie stosiku dokumentów. Celnik jest chyba świeżakiem, bo co mu zadaje jakieś pytanie to się głowi i męczy. Więc ja sugeruje odpowiedź a on mówi tylko „good, good”. Części najbardziej skomplikowanych rubryk w ogóle nie wypełniam, żeby się czasem ktoś potem nie przyczepił. Ciekawie też idzie odprawa z panem od bio-wszystkiego. Wypytuje nas o posiadane zapasy żywności aby poinformować, że właściwie powinien wszystko skonfiskować. Ale jak? Wszystko? W zamrażarkach kilkanaście kilogramów mięsa, w szafkach dziesiątki puszek i paczek. Na posiadanych zapasach moglibyśmy przeżyć pewnie i dwa miesiące. Łatwo tego nie oddamy. Chyba gość widzi moją przerażoną minę i zmienia swoje podejście informują, że może odstąpić od konfiskaty ale nie mamy prawa wynieść ani grama poza jacht. „Tak jest oczywiście” – przytakuję, napięcie opada. Zapłata za odprawę sześćdziesięciu Pa’anga (czyli tongijskich dolarów po 2 złote za sztukę) była w tym przypadku  przyjemnością. Rekordowe spóźnienie zaliczyli spece od odprawy zdrowotnej. Przyszli po 30 godzinach i co najmniej trzech telefonach z prośbą o odprawę. „Time is stretch” – jak tu mawiają.

 

16.05.2017

Z Natalią, Magdą i Marcinem wybieramy się na zwiedzanie stolicy. Natalia robi za przewodnika, ja za fotografa. Ze zwiedzaniem największych atrakcji w mieście jest w kratkę. Historyczny, długi pirs w kształcie litery T wychodzący daleko w morze przyjmował kiedyś duże statki pasażerskie i towarowe. Wybudowany na początku XX wieku odegrał dużą rolę podczas II Wojny Światowej. Odbywał się tutaj przeładunek sprzętu i broni używanej podczas walk na Pacyfiku. Dziś jest zamknięty. Nie można nawet po nim spacerować, a informacja o ewentualnej karze w wysokości dziesięciu tysięcy Pa’anga nas skutecznie zniechęca od prób wejścia. Kierujemy się więc w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Ten z kolei wybudowano w Nowej Zelandii a następnie rozebrano na duże elementy które po przetransportowaniu ponownie złożone zostały już tutaj. Pałacyk ma wygląd kolonialny, położony jest pośród drzew, ogrodów i wypielęgnowanych trawników. Całkiem zgrabna chatka, szkoda, że król tu właściwie nie mieszka i wykorzystywany jest jedynie do celów reprezentacyjnych. Mamy okazję obejrzeć zmianę wartowników, która nie jest jednak tak widowiskowa jak w krajach europejskich.

 

Idzie nowa zmiana... na szczęście tylko warty.

 

Odwiedzamy kilka kościołów, cmentarz królów, oraz bocznych uliczek miasta. Nie jest ono zbyt piękne lub naszpikowane zabytkami, ale przecież jeszcze trzy wieki temu dominowały tu drewniane domki pokryte zaplecionymi liśćmi bananowca. A i nawiedzające dość regularnie wyspę cyklony a czasem trzęsienia ziemi nie sprzyjają budowaniu zbyt monumentalnych budowli.

 

Największa budowla na wyspie – kościół tongijski.

 

Turystów praktycznie brak, widziałem po drodze może z kilku białasów, choć może są to rezydenci. Kupujemy na koniec pamiątkowy zestaw tongijskich znaczków pocztowych i odwiedzamy lokalny nisko budżetowy bar. Jedzenie niestety warte jest tyle ile za nie płacimy, czyli niewiele. Na jacht wracamy taksówką, nogi trochę już bolą od kilkugodzinnego spaceru.

 

Natalia i jej nowe kumpelki

 

Kto prowadzi wóz?
 

Z królestwa niebieskiego Tonga nadawał Bolo


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.