Rejs trwa:
1
1
3
3
8
8
5
5
dni
1
1
7
7
godz
3
3
8
8
min
4
4
9
9
sek

 

17.05.2017

Powoli moją i Natalii tradycją staje się uczestnictwo w pokazach tradycyjnych tańców, organizowanych zazwyczaj przez jeden z hoteli bądź resortów. Także i tu wybieramy się do prowadzonego rodzinnie niewielkiego kompleksu wczasowego, który oferuje karmienie lokalnymi przysmakami i tongijskie tańce. Na początku imprezy jestem trochę zdezorientowany. Wprawdzie siedzimy przy drewnianych stołach pokrytych liśćmi bananowca a obok przygrywa nam zespół, ale ten zamiast mandolin, gitar akustycznych i bębnów rzępoli na elektrykach i syntezatorze wyśpiewując szlagiery Elvisa i grupy Abba.

Popijam powoli soczek i czekam na rozwój sytuacji. Za moimi plecami organizuje się stół szwedzki z lokalnymi potrawami. Gdy już możemy tam podejść i nałożyć na talerz kilka dobroci, okazuje się, że talerz jest małym korytkiem wykonanym z drzewa bananowca (czyli pełne eco). Jest na tyle twardy, że nie przesiąka sokami i na tyle miękki, że nie podają nam noży aby go przypadkiem nie przekroić. Zajadam się maniokiem, taro, rybką w sosie kokosowym, ośmiorniczkami, sałatką warzywną, kurczakiem w sosie słodko kwaśnym pieczoną świnią i jeszcze kilkoma bliżej mi nieznanymi potrawami. Wszystkiego nałożyłem po drobince, ale wystarczyło by wypełnić mój nie tak mały brzuch. Czy wszystko takie dobre? Niekoniecznie wszystko, ale przyznam że niektóre smaki są zupełnie nowe. Parafrazując znane powiedzenie, że piłka nożna to taka gra dla dwudziestu dwóch mężczyzn a na końcu wygrywają Niemcy mógłbym powiedzieć, że wszystkie lokalne potrawy trochę mi smakują ale i tak najlepszy zawsze jest kurczak.

 

Szwedzki czyli tongijski stół ze smakołykami

 

Zespół obok nadal rzępoli, a ja troszkę podminowany zastanawiam się, czy ten lokal należy już opuścić. Na szczęście moje rozterki przerywa gospodarz, zapraszając do jaskini obok na właściwe pokazy. Tak, do jaskini, bo kompleks restauracyjny został stworzony w dużym zagłębieniu skalnym, obudowanym nieznacznie drewnianym stelażem podtrzymującym liściasty dach. Po przemieszczeniu do dużej prawdziwej jaskini zasiadam w pierwszym rzędzie na wybitnie niewygodnej wąskiej i zbyt niskiej ławce. Po chwili pojawiają się pierwsze odgłosy bębnów. Dołączają do nich dźwięki gitary i śpiewu niewielkiego zespołu damsko-męskiego. Nareszcie, to jest to, o co chodziło. Gospodarz wprowadza nas w atmosferę opowiadając historię dawnych mieszkańców Tonga. Tańce Tongijskie są odmienne od polinezyjskich które podziwialiśmy do tej pory. Tam, największą rolę odgrywała bujająca i trzęsąca się pupa. Tutaj jest to głównie taniec dłoni, jakby tancerki chciały opowiedzieć swoją historię nie używając słów. Nieco groźniej w tańcu wyglądają mężczyźni. Rzucają się na wszystkie strony w rytm muzyki trzęsąc mocno głowami. Trochę takie połączenie ADHD z padaczką, ale całość wygląda ciekawie. Dodatkowo wplatają w swój taniec figury akrobatyczne, co chyba nie jest łatwe gdy tańczy się na betonie.

 

Tongijska tancerka

 

Kulminacją pokazów jest taniec z ogniem. Niewielki podpalony na obu końcach drążek obracają w dłoniach tak szybko, że aż świszczy powietrze. Połykanie ognia lub przypalanie nim skóry to już chyba dla nich błahostka. Jest widowisko, moje oczekiwania zostały zaspokojone.  

 

Ogniste ADHD

 

19.05.2017

Wizyty w mieście trochę się nam już znudziły. Koniec końców i tak ostatecznie lądujemy przy budce z lodami albo jakiejś podrzędnej jadłodajni. Mam coraz większe wrażenie, że znajduje się w jakimś mieście w Polsce w latach komuny. No może na półkach jest więcej produktów niż tylko ocet, a to za sprawą Chińczyków którzy opanowali drobny handel na wyspie. Ale dookoła brud, niewielkie sklepy toną w półmroku (oszczędność prądu czy żarówek?), budynki są szaro-bure, samochody stare i poobijane itd., itd. Chociaż przyznam, że i tak znajduję w tym otoczeniu pewną radość, czuję się jak bym był w trochę innej epoce.

 

Tongijscy uczniowie w szkolnych mundurkach

 

W ciągu dwóch pierwszych godzin po zacumowaniu w porcie kilku taksówkarzy zatrzymujących się obok łódki zaoferowało nam wycieczkę po wyspie. Marcin dogadał się z jednym z nich i dziś rano w czwórkę pakujemy sprzęty do bagażnika i ruszamy na podbój Tongatapu. Nasz kierowca i przewodnik w jednym mówi na szczęście trochę po angielsku, choć zrozumienie jego wymowy i akcentu jest pewnym wyzwaniem. Pierwszą atrakcją na trasie jest sanktuarium. Ale tym razem to nie jest jakaś sakralna budowla tylko sanktuarium największych na Świecie nietoperzy zwanych latającymi lisami. Mamy okazję przyglądać się jak wiszą na pobliskim drzewie. Wyglądają dziwnie - trochę śmiesznie, trochę strasznie, tułowiem bardziej przypominają przerośniętą mysz niż lisa. Dopiero jak któryś z nich zdecyduje się na lot mogę podziwiać ich naprawdę pokaźne rozmiary. Ciekawe to są obserwacje.

 

Latająca mysz czy latający lis – tak czy owak jeden z największych nietoperzy na świecie

 

Snorkowanie na północno zachodnim krańcu wyspy nie należy do najpiękniejszych, choć na brak rybek w wodzie też nie mogę narzekać. Jest tu też jedna z najpiękniejszych plaż na wyspie, ale tropikalne plaże już nie robią na mnie wrażenia, a to chyba dla tego że odwiedziliśmy ich już dziesiątki. Dużo ciekawsze okazują się znajdujące kilka kilometrów dalej strzelające morską wodą dziury. Natura tak uformowała przybrzeżną skałę, że na płytkiej wodzie znajduje się półka skalna z wydrążonymi niewielkimi dziurami. Wpadająca z impetem pod spód fala przyboju wyrzuca w powietrze fontannę wody. I tak naprzemiennie grają sobie obok nas owe fontanny, a zjawisko to jest chyba dość niepowtarzalne.

 

Naturalne oceaniczne fontanny

 

Odwiedzamy także stare grobowce królów. Zbudowane z trzydziesto-tonowych bloków skalnych duże kopce robią wrażenie, tym bardziej jeśli uświadomimy sobie że mają one trzy tysiące lat, a wulkaniczne kamienie pochodzą z Fidżi oddalonego o dobre osiemset kilometrów. 

 

Antyczne królewskie grobowce

 

Także współczesne groby trochę przypominają te antyczne, są oczywiście dużo mniejsze i nie zawsze otoczone blokami skalnymi, ale są niepowtarzalne. To co mnie zaskoczyło najbardziej, to ustawianie czasem przy grobach dużych bilbordów ze zdjęciem zmarłego. Obowiązkowo wszystkie groby przyozdobione są sztucznymi kwiatami. Dla mnie nie wygląda zbyt pięknie, pozostał bym przy kamieniach i piasku – wyglądało by dostojniej.

 

Współczesny cmentarz

 

Pod koniec zatrzymujemy się przy plaży zwanej „fishing pigs”. Skąd ta nazwa? - okazuje się dopiero na miejscu. Gdy podczas odpływu z wody wynurza się skalne podłoże jest ono pełne niewielkich zagłębień w których pływają ryby. Dzikie świnie których pełno na wyspie zbiegają się licznie z okolicy i „wyławiają” co lepsze morskie okazy goniąc potem w zarośla aby je spokojnie skonsumować. Za świniami czasami biegną tubylcy, aby ukraść upolowaną zdobycz. Ja bym najprędzej upolował samą świnię, choć nie jest to pewnie wcale takie łatwe. W każdym bądź razie jedzenia dookoła nie brakuje.   

 

Toczymy kulkę...

 

21.05.2017

Po ogarnięciu łódki, zatankowaniu wody i zaształowaniu zakupów wyciągamy kotwicę która jest okropnie oblepiona mułem i gliną. Ruszamy na pobliskie kotwicowisko przy wyspie Pangaimotu na którym znajduje się Big Mama Yacht Club. 

 

Big Mama Yacht Club

 

Przebycie półtorej mili nie zajmuje wiele czasu, a piaszczyste dno zapewnia bezpieczny postój. Ta niewielka wysepka pokryta jest piaskiem i palmami kokosowymi. Kiedyś mieszkało tu całkiem sporo osób o czym świadczą pozostałości jakiejś osady, ale dziś istnieje jedynie na samym krańcu wyspy duży bar o nazwie Big Mama Yacht Club. Są tu stoliki pod dachem, lunch menu z różnymi burgerami do wyboru, coś zimnego do picia i dużo piaszczystej plaży. Nazwa nie jest przypadkowa, to przy tej wyspie cumuje wiele jachtów odwiedzających tą okolicę. Jest tu cicho i bezpiecznie, z dala od miejskiego gwaru, a pobliskie wraki statków rybackich osadzonych na mieliźnie zapewniają dużą atrakcję przy ich penetracji. Najbliższy z nich, leżący zaledwie kilkanaście metrów od knajpy opanowany jest właśnie przez dużą grupę dzieciaków, które wspinają się na wystający cztery metry nad wodę dziób wraku, aby oddać po chwili szalony skok do wody. Dużo przy tym krzyków i śmiechów, to znaczy, że coś się dzieje.

 

Wrak + dzieciaki = zabawa

 

22.05.2017

Wczoraj wieczorem na kotwicowisku byliśmy zupełnie sami, a dziś rano jak tylko się rozjaśniło zauważyłem nieopodal trzy dodatkowe jachty. Pogoda jest wakacyjna, więc na wszystkich jachtach odbywa się pokaz posiadanego sprzętu do rekreacji w wodzie. Na największym jachcie który przypłynął z Nowej Zelandii za rufą pływa już nadmuchany potężny różowy flaming, a na pokładzie składany właśnie jest surfing. Druga łódka tak samo jak my nadmuchuje deskę do wiosłowania na stojąco, tzw. „stand up paddle”, jeszcze inni zakładają sprzęt do snorkowania. Naszą deskę zakupiliśmy jeszcze w Papeete, ale do tej pory nie miałem okazji jej przetestować. Mimo że jest dość duża to jej stabilność określił bym na średnią. Nogi wyginają mi się na wszystkie strony, a deska jakby dostawała drgawek. Udaje się jakoś stanąć wyprostowanym, a nawet ruszyć do przodu, ale z finezją i polotem to moje pływanie nie ma nic wspólnego. Zamiast rozkoszować się okolicą walczę permanentnie o utrzymanie pionu. Zabawa trwa może dwadzieścia minut i choć się nie skąpałem ani razu to nie uważam, abym odniósł choć namiastkę sukcesu. Nie wiem, czy będzie to moja ulubiona rozrywka, ale trzeba próbować.

 

Wassyl na kotwicowisku przy Pangaimotu

 

Atrakcja numer dwa jest już dla mnie pewniakiem, a jest to snorkowanie przy wraku. Ten okazuje się całkiem duży, podobnie jak przy górach lodowych znaczna jego część znajduje się pod wodą i to na niewielkiej głębokości. Jego wnętrza opanowały ryby. Jedne przemieszczają się ciągle wzdłuż kadłuba inne zaś kryją w najciemniejszych zakamarkach pozostając w bezruchu. Blacha kutra jest już mocno skorodowana i w wielu miejscach dziurawa, pokład, kiedyś drewniany przestał już istnieć. Widać, że łódź została tu zatopiona celowo, z wnętrza wymontowano uprzednio wszystkie możliwe sprzęty. Zresztą nieopodal na płytkiej rafie osiadło na zawsze jeszcze kilka innych kutrów. Przyjemne popołudnie kończę w barze z puszeczką zimnej coli w dłoni, obserwując zabawy lokalnej latorośli. Wieczorem wracamy do portu, zakładamy sześć grubych cum i czekamy na rozwój sytuacji pogodowej.

 

Przy huraganowej pogodzie nadawał Bolo


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.