Rejs trwa:
1
1
2
2
9
9
4
4
dni
0
0
5
5
godz
1
1
1
1
min
5
5
5
5
sek

 

02.06.2017

Płyniemy bardzo komfortowo. Umiarkowany w sile wiaterek z rufy popycha Wassyla płynącego na komplecie żagli w kierunku na zachód. Temperatury są znośne a na łódce pełen relaks. Wachta znów leci za wachtą, kambuz za kambuzem. Wieczorem tuż przed przejęciem przeze mnie wachty nawigacyjnej słyszę jak kołowrotek na wędce szybko zagrzechotał, więc jest branie. Marcin wylatuje na zewnątrz i rozpoczyna swoją walkę z jakąś bestią.

Wydaje mi się, że tym razem więcej żyłki mu ucieka, niż udaje się zebrać a wędka wygina się tak mocno, że według mnie powinna już dawno pęknąć. Marcin mówi, że tym razem to jakaś naprawdę niezła sztuka. Zrzucamy żagle i manewrujemy łódką tak, aby żyłka nie poszła pod jacht. Ponad czterdzieści pięć minut Marcin walczy z rybą, aby ostatecznie wyciągnąć na pokład naprawdę dużego tuńczyka. Przynosimy wagę i z dużym trudem podnosimy go do góry – 45 kilogramów. To jest naprawdę niezły wynik - dotychczasowy rekord został pobity niemal dwukrotnie. Jeszcze tego samego wieczora pałaszujemy smaczny tatar z tuńczyka z dodatkami, a mięsa w zamrażarce jest na dobrych dziesięć obiadów.

 

Marcin i jego bestia

 

04.06.2017

Wiaterek trochę wczoraj przysiadł i przez ponad dobę wspieramy się kataryną. Punktualnie o godzinie 1630 przecinamy południk 180. To tak zwana linia zmiany daty. To tu wszyscy podróżujący na zachód tracą jedną dobę ze swojego życia, a ci co podążają w przeciwnym kierunku ten sam dzień przeżywają dwukrotnie. My, o czym już wspominałem, zmieniliśmy datę jeszcze przed Tonga, które to wyłamało się z ram geograficznych na rzecz korzyści ekonomicznych i przyjęło strefę czasową UTC+13. Pomijając te zawiłości czasowe to przyjemnie jest obserwować GPS gdy literka W (west) zmienia się na E (east). West towarzyszyło nam od prawie dwóch lat, teraz już ostatecznie rozpoczęła się droga powrotna w kierunku domu.

 

05.06.2017

Wczoraj wieczorem powiało rześką bryzą z południa i znów mogliśmy postawić wszystkie żagle i żeglować jak to mawia Artur „za darmoszkę”. Kotwicę na redzie królewskiego jacht klubu Suva rzucamy o 1150 czyli o 1050 (znów cofamy zegarek o godzinę).

Pierwszy urzędnik dokonujący odprawy wjazdowej odpowiada za kontrolę zdrowia. Zagląda nam do jednaj szafki z żywnością, pyta czy wszyscy zdrowi i po trzech minutach kasuje czterysta złotych za swoją kontrolę. Jak ja bym chciał mieć taki biznes. Wpadam na jacht, uśmiecham się szeroko i wypisuję blankiecik za kilka stów. Trzy jachty dziennie i po pół godzince w kieszeni miałbym wystarczający zapas gotówki. Tak, wiem że urzędnik nie pobiera tych pieniędzy dla siebie, bogaci się Państwo, naszym żeglarskim kosztem. Trudno -  ma się jachty ma się wydatki.

Na kolejne służby operacyjne musieliśmy poczekać kilka godzin, co akurat mnie trochę wkurzało, gdyż jednym z zadań na dziś jest odwiedzenie indonezyjskiej ambasady celem złożenia wniosku wizowego. Dopiero o piętnastej skończyła się odprawa, chwilę później w   czwórkę jedziemy taksówką do ambasady. Na miejscu okazuje się, że zdążyliśmy przed zamknięciem ale wiele już dziś nie zdziałamy. Pobieramy wnioski wizowe, dopytujemy o kilka szczegółów i musimy jechać gdzieś zrobić niezbędne zdjęcia. Na szczęście taksówkarz który na nas czekał bez problemu podwozi nas i do banku i do fotografa, a po prawie godzinnym korzystaniu z jego usług przyszło mi zapłacić aż… dwadzieścia złotych. Zaczynam lubić ten kraj.

 

Niewielki kanał w centrum miasta

 

To co pierwsze rzuca się tu w oczy to multi-kulturowość. Ponad czterdzieści procent mieszkańców Fidżi to Hindusi. Nie najechali oni tego wyspiarskiego kraju ze względów turystycznych czy też biznesowych, to potomkowie pracowników plantacji których Anglicy masowo tutaj sprowadzali w XIX wieku. Anglicy potem wyjechali, a Hindusi nie, bo niby jak. Teraz jest ich chyba więcej niż rdzennych mieszkańców – Melanezyjczyków, a ich język jest najczęściej słyszanym na ulicy. Drugą grupę etniczną stanowią chyba różnego rodzaju mieszańcy – hindusko-melanezyjscy, hindusko-afrykańscy, afrykańsko-melanezyjscy itp. Oczywiście Melanezyjczyków którzy w sumie są podobni do Polinezyjczyków też bez problemu można odszukać w tłumie. Całość uzupełnia znaczna grupa azjatów, głównie chińczyków i jak łatwo odgadnąć ci opanowali głównie drobny handel. Niewielu jest tu białych, jak już ktoś przemyka gdzieś po ulicy to wygląda na turystę takiego jak my. Chyba większość uciekła wraz z upadkiem kolonii. Na Fidżi, podobnie jak na innych wyspach Pacyfiku jeszcze do XIX wieku panował kanibalizm, a ostatnim zjedzonym człowiekiem okazał się Thomas Baker w 1867 roku. Zostały po nim jedynie buty które dziś można zobaczyć w Muzeum Narodowym.

 

Strażnik pilnujący wjazdu na posiadłość prezydenta kraju.

 

 

Dziś jest to kraj który czerpie korzyści z turystyki. Na rozrzuconych wysepkach otoczonych piękną rafą koralową wybudowano liczne hotele. Ale to przyjdzie nam chyba zobaczyć dopiero jak wypłyniemy z tego gwarnego miasta gdzieś na odległe malutkie wysepki.

Skoro dominują tu hindusi i azjaci to i miasto przypomina nieco takowe klimaty. Niekończące się tłumy ludzi poruszających się po ulicach, każdy podąża w swoim kierunku. Mnóstwo drobnych sklepów i straganów, gwar, wszechobecny zapach unoszący się z dziesiątek malutkich barów i restauracji serwujących różnorodne wersje kurczaka i ryżu. Nie trudno zauważyć że wokół nas porusza się ogromna ilość taksówek, a że wyróżniamy się w tłumie te co chwilę do nas podjeżdżają i zachęcają do skorzystania z usług. Zorganizowany chaos – tak nazywam tego typu klimaty, to wyraźnie przedpole tego co występuje w Azji.

 

Całkiem zgrabna kamienica w centrum miasta.

 

I druga inna kamienica, inna bo żółta.

 

Jest już dość mocno po południu, więc czasu na większe zwiedzanie nie mamy, kończymy dzień w tak zwanej strefie karmienia na trzecim piętrze domu towarowego. Tyle, że zamiast Mc Donaldów, KFC czy Subway’ów tutaj są lokalne kuchnie rodem z Indii, Chin, Malezji i … Włoch, czyli nieśmiertelna Pizza. My jednak pochylamy się nad dużą miską zupy z makaronem i mięsem.

 

Magda i Marcin przed restauracją, czy jej nazwa jest oby na pewno przypadkowa?

 

06.06.2017

Dziś rano udaje się nam dopełnić wszelkich formalności w ambasadzie więc wnioski wizowe zostały złożone. Za trzy dni mam nadzieję otrzymamy indonezyjskie wizy. Ale to nie koniec mojego jeżdżenia po urzędach, bo okazuje się, że aby poruszać się, czyli móc pływać po okolicznych wysepkach musimy uzyskać stosowną zgodę z ministerstwa… nie pamiętam już nawet jakiego. Odwiedzam więc owy urząd i otrzymuję stosowny dokument w języku mi nie znanym (pewnie fidżyjskim) który muszę następnie okazać w biurze celników, którzy dorzucają na jego podstawie kolejne papierki-pozwolenia. W moim skoroszycie z przebytych wczoraj i dziś odpraw mam już ze czterdzieści kartek formularzy i zezwoleń.

Po zakończeniu formalności pierwsze kroki kieruję na lokalny targ. Dominują tu warzywa i owoce, wreszcie można powiedzieć, że jest w czym wybierać. Nawet samych bananów jest kilka rodzajów. Do tego pomarańcze, arbuzy, jabłka i mnóstwo warzyw które u nas są dość rzadko spotykane. Za to poszukiwanych przez nas pomidorów jak na lekarstwo, do tego są zielone i bardzo drogie. Widać nie służy im tutejsza gleba lub klimat i muszą płynąć tu przez cały ocean.

 

Drobne zakupy na targu z owocami i warzywami.

 

Dużo ciekawszy okazje się sąsiadujący targ z lokalnymi rękodziełami. W niewielkich boksach lokalni handlarze próbują wcisnąć turystom takim jak my swoje rzeźby, biżuterię i różnego rodzaju  pamiątki. Nie powiem, niektóre wyroby są naprawdę piękne, choć dominuje lokalna tandeta którą reklamuje się, że jest wykonana prze starych artystów z głęboko położonej wsi. Mi tam kitu nie wcisną, a swoje oko zawieszam na mniej licznych ale z kunsztem wykonanych wyrobach.  Moim łupem po długim targowaniu pada kunsztownie ozdobiona drewniana misa i toporek, lokalna tradycyjna broń melanezyjczyków sprzed wieków.

 

Długo się o tą misę targowałem i na końcu klops, odszedłem z honorem… ale bez misy.

 

Po zakupach czas na przekąskę. Odwiedzam z Natalią polecaną w przewodnikach hinduską knajpkę „Maya Dhaba” i rozkoszuje się smakiem kurczaka w ostrym orientalnym sosie zagryzanym czosnkowymi plackami Roti. Nie pierwszy już raz stwierdzam, że kuchnia hinduska mi smakuje, pod warunkiem, że kucharz poskąpi trochę na ostrzejszych przyprawach.

Odwiedzamy jeszcze kilka sklepików których jest tu całe mnóstwo - głównie z ubraniami, żywnością i chińską elektroniką. Tyle tylko, że tak naprawdę nic mi nie potrzeba. Wracając na jacht wypełniam na przystani formularz karty członkowskiej tutejszego klubu żeglarskiego uiszczając przy tym opłatę członkowską. Otrzymuję na koniec gustowny identyfikator ze zdjęciem. Tym o to sposobem zostaje członkiem „Królewskiego Jacht Klubu w Suvie”. Nie powiem nikomu, że to tylko po to aby legalnie móc wyrzucić nasze łódkowe śmieci do klubowego kosza oraz zatankować wodę. Ale brzmi to dumnie – „Królewski Jacht Klub Suva”, może będę o tym swoim krótkim bo miesięcznym członkostwie wspominał w moich przyszłych żeglarskich CV.   

 

08.06.2017

Dziś kolejne wyjście na miasto. Poszperałem trochę w internecie szukając informacji o najciekawszych miejscach do zobaczenia w Suva. Okazuje się, że z turystycznego punktu widzenia nie ma tu zbyt wiele. Pozostało ponownie udać się na shoping i obserwować mieszkańców miasta.

 

Pomimo że większość mieszkańców nosi klapki i sandały bez problemu znajdziemy w centrum pucybuta.

 

Natalia dzień rozpoczyna od przymierzania Sari, tradycyjnego hinduskiego ubioru który składa się głównie z długiego na kilka metrów mocno zdobionego materiału. Trzeba wiedzieć jak się w to coś dobrze pozawijać, ale pomocna okazuje się Pani sprzedawczyni ze zręcznymi palcami marszczącymi materiał. Efekt - nie powiem, fajny, tylko gdzie w praktyce w takim stroju można się wybrać? Ja widzę tylko dwie możliwości: na bal przebierańców na którym można odgrywać rolę zagubionej niewinnej hinduskiej dziewczyny lub do kina na najnowszą premierę filmu z Bollywood. Poza tym kiecka, a właściwie długi szal będzie wisiał w szafie i kusił swymi migoczącymi ozdobami przelatujące w pobliżu mole. Może to dlatego, a może z powodu dość wysokiej ceny, decyzja o zakupie nie została podjęta.

 

Małe Indie, tyle że na Fidżi.

 

Na znanym już nam targu z rękodziełami targuje się do ostatniego tchu o kolejną rzeźbioną misę. Na finiszu ja upieram się przy kwocie sześćdziesięciu dolarów, a sprzedawczyni żąda sześćdziesiąt pięć. Targu nie dobiliśmy, ale zastanawiam się kto z tej licytacji wyszedł zwycięsko, bo ja wygranej tu nie czuję, a misa była śliczna. Kupujemy natomiast niewielkie „tapa”, materiał wykonany z tutejszego drzewa na którym ręcznie została naszkicowana atramentem dokładna mapa Fidżi. Zawiśnie gdzieś na naszej łódce.

Odwiedzanie dziesiątek innych sklepików nie daje mi już radości, większość z nich wygląda jak typowy chiński sklepik ze wszystkim i niczym. Lunch pałaszujemy w lokalnej małej hinduskiej knajpce. Znów cieszę się smakiem  choć przyznam szczerze, że ostrość sosu na granicy mojej wytrzymałości.

 

 

Smaczne ostre jedzonko.

Na koniec drobne zakupy żywieniowe i wracamy na jacht. Chyba wystarczy mi znajomości tego miasta, pora zobaczyć coś na dalszych rubieżach Fidżi.

 

 

Szkolne mundurki i dzieciaki na szkolnej wycieczce.

Z Indii Fidżi nadawał Bolo


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.