Po niecałej dobie żeglugi w większości na silniku dopływamy do Muscet Cove, zatoki na niewielkiej wyspie Malolo Lailai. Duża ilość jachtów stojących tu na kotwicy sugeruje, że okolica powinna być ciekawa. Tak naprawdę mieszczą się tutaj dwa duże resorty w których wypoczywają głównie Nowo Zelandczycy i Australijczycy.
Drepczemy po piaszczystych drogach pomiędzy domkami, basenami, knajpkami i plażami. Podczas rejestracji postoju jachtu w biurze dowiedziałem się, że dwa dni temu był tu inny polski jacht. Szkoda, że już popłynął, może spotkamy go przy okazji kolejnych postojów. Polskiego jachtu nie widzieliśmy już od ponad roku, od Hornu, ciekawie by się rozmawiało o przeżytych przygodach i zdobytych doświadczeniach.
Spotykamy za to Austriaków, których poznaliśmy w Niue, oni po Fidżi pływają już od kilku tygodni, ale że idą właśnie zdobywać pobliski szczyt, to czasu na rozmowę nie ma za wiele. Bezalkoholowy drink w barze na plaży smakuje dziś wyjątkowo słodko. Nie wiem czy to od grenadyny której się chyba barmanowi zbyt dużo nalało czy też od okoliczności przyrody i widoków – sielsko, anielsko i ciepło.
Fajnie, ale dwóch tygodni urlopowych w tutejszym hotelu bym chyba jednak nie wytrzymał. Za mało się tu dzieje. No chyba, że miałbym portfel wypchany fidżyjskimi dolarami, to zafundowałbym sobie kurs pilota turystycznego, bo o dziwo w tym odległym niewielkim zakątku znajduje się niewielkie lotnisko i aeroklub. Dziś przez cały dzień ktoś ćwiczył w kółko przyziemienie. Mógłbym też codziennie nurkować, bo odpowiednich miejsc w okolicy sporo. Ale cena jest zaporowa, ponad trzysta złotych za jedno zejście pod wodę. Do tej pory najdrożej w mojej nurkowej historii. Tak więc popijam bezalkoholowego drinka, na to mnie jeszcze stać.
11.06.2017
Wczorajszy dzień poświęciliśmy na snorkowanie przy pobliskich wysepkach. Jedna z nich nazywa się „Cast Away”, choć to nie jest to ta wyspa na której Tom Hanks odgrywał rolę rozbitka w filmie o tym właśnie tytule. Tamta nazywa się Monuriki i znajduje się kilka mil dalej na zachód. Dobrze ją stąd widzę, z jej charakterystyczną wysoką, niemal pionową skałą, z której to bohater obserwował ocean wyczekując upragnionego ratunku. Zresztą na pobliskich wyspach kręconych jest wiele filmów i programów telewizyjnych takich jak „Rozbitkowie”, „Survivor”, „Robinson Crusoe”. Widać, musi być coś magicznego w tych Fidżyjskich wyspach. My jednak pod wodą nic oszałamiającego nie ujrzeliśmy. Wprawdzie pojawiły się nowe formacje czerwonych korali i nadal otoczeni byliśmy małymi rybkami, ale ogólnie było przeciętnie. Może to jednak nie to miejsce.
Po południu podnosimy kotwicę i ruszamy do najbardziej ekskluzywnej chyba miejscówki na całym Fidżi – Port Deranau. To wyspa z resortami i ekskluzywną mariną, wokół której wybudowano miasteczko gastronomiczno-handlowe. Okoliczni turyści przybywają tu tłumnie na posiłek, zakupy i inne dostępne rozrywki.
Po wpłynięciu do mariny oczom naszym ukazuje się kilka mega jachtów żaglowych i motorowych. Największy ma chyba z osiemdziesiąt metrów i kilka pokładów. Swoje oko zawieszam głównie na tych żaglowych, z bardzo wysokimi masztami posiadającymi po pięć salingów. Fajnie by się na nich pływało, choć przy tych rozmiarach do obsługi potrzebne jest trochę więcej załogi. Ciekawe czy dużo żeglują, bo czasami tak bywa, że te super jachty prawie cały rok spędzają w porcie przy kei gdzie są codziennie szorowane i pucowane, tak na wszelki wypadek. Pewnie ich właściciele są zbyt zajęci zarabianiem pieniędzy na kolejne jeszcze większe i wypasione jachty, które potem jeszcze dłużej stoją na sznurkach. Aby się pośród nich jakoś wpasować cumujemy do najdłuższej dostępnej kei. Jesteśmy w najbardziej reprezentacyjnej części portu. To dobrze, nasz Wassyl też zasługuje czasem na odrobinę luksusu i ciekawe towarzystwo.
12.06.2017
Od rana krzątanina. Na początek rejestruję nasz pobyt w biurze mariny. Okazuje się, że musimy się przestawić na inne miejsce, więc skończyło się nasze hojrakowanie. Ale i tak cumujemy w pięknym miejscu tuż obok czterdziestometrowego nowoczesnego jachtu z Anglii. Po drodze zapływamy jeszcze na stację benzynową gdzie tankujemy się pod korek. Przy kei mamy wodę i prąd, co nie jest wcale w naszym rejsie sytuacją zbyt częstą. Ostatnio mieliśmy taki luksus ponad trzy miesiące temu w Papeete. Wykorzystujemy te luksusy na zrobienie prania. Każdy wrzuca do pralki co tylko może, aż guma uszczelniająca drzwiczki w się przedarła. Pralka więc nieco popuszcza ale i tak pierze kolejną porcję naszych przepoconych ciuszków. Tak więc w tym otaczającym nas luksusie pięknych super jachtów za setki milionów dolarów stoi nasz Wassyl, przystrojony obficie powiewającymi koszulkami i bielizną. Cóż, każdy ma swoje potrzeby.
Spacerując po terenie mariny zatrzymuje się obok niewielkiej budki oferującej loty widokowe helikopterem lub hydroplanem. A ja jak już się czymś zainteresuje, to zazwyczaj „wchodzę w to”. Tym bardziej, że latanie to od zawsze moja druga pasja, realizowana z rzadka głównie na symulatorze lotów na komputerze. Chociaż i tak miałem w życiu szczęście nietypowo polatać. Kilka lat temu odbyłem a nawet pilotowałem przez dłuższą chwilę helikopter MI-2. Latałem też małą awionetką i niewielkim turystycznym helikopterem nad Rio de Janeiro. Wielokrotnych lotów liniami pasażerskimi nie będę tu wliczał, choć dają mi one zawsze dużo pozytywnych doznań. Hydroplan? Tego jeszcze nie było, więc nie zastanawiałem się zbyt długo. Troszkę czasu trwało namówienie na te szaleństwa Natalii, ale to było tylko troszkę czasu więcej.
Samolot pomimo że wyposażony w płozy, to pod nimi są jeszcze wysuwane niewielkie koła. Może więc startować i lądować zarówno na wodzie jak i na lądzie. Ma osiem miejsc dla pasażerów i jesteśmy właściwie w komplecie. Jak się okazuje, tylko my lecimy jako turyści od podziwiania widoków, reszta udaje się z bagażami do kurortów rozsianych po niewielkich wyspach zewnętrznej bariery koralowej. Pilot jak się później okaże Meksykanin, o wyglądzie i posturze niezłego podrywacza – luzaka proponuje nam zapięcie pasów i założenie słuchawek. Nawija po angielsku tak szybko, że tylko co któreś słowo udaje mi się wyłapać, a treść przekazu próbuje sobie interpolować. Ubrany jest w białą koszulę, bawełniane spodenki i jest na bosaka. Do tego z twarzy nie schodzi mu uśmiech, a żywiołowa natura wprowadza wesołą atmosferę. Właściwie można by go żywcem przenieść do jakiegoś filmu przygodowego w którym to woziłby podróżników-szaleńców po zaginionych wyspach na oceanie. Tyle że w takim filmie obok niego w kabinie siedziałaby jakaś długonoga blondyna z biustem o rozmiarze minimum 4, a tym czasem wpakował mu się tam jakiś podstarzały Australijczyk. Dlaczego on a nie ja? Trzeba będzie to później jakoś zmienić. Tymczasem startujemy z lotniska międzynarodowego w Nandi i już po dwóch minutach wlatujemy nad ocean. Osiągamy pułap 1000 stóp przy prędkości 120 węzłów (tym razem lądowych). Skąd to wszystko wiem? Bo siedzę tuż za pilotem i mam podgląd na zegary.
Pod nami morze, a właściwie ocean. Ale na jego powierzchni co chwilę przesuwają się tak groźne dla nas żeglarzy podwodne rafy. Niemal dotykają od spodu powierzchni wody, mieniąc się przy tym różnymi odcieniami zieleni i błękitu. Tutaj z góry wyglądają przepięknie. Czasem przelatujemy nad jakąś wysepką. Najbardziej na mnie działają kolory – błękity, zielenie, seledyny, turkusy. Dobra, nie rozpędzam się dalej z tymi kolorami, bo przecież prawdziwi facet rozróżniają tylko dwanaście kolorów, a z tych wspomnianych łapie się tu tylko zielony.
Po kilkunastu minutach lotu zniżamy się nad jedną z wysp na której znajduje się bajkowy resort rozłożony na samej plaży pośród palm. Podrzucamy tu kilku turystów, więc pilot szykuje się do lądowania. Zaskakuje mnie ciasny zakręt zrobiony kilka metrów nad wodą, a samo przyziemienie na wodzie niewiele się różni od tego na pasie startowym, no może poza tym, że dookoła tryska woda. Po pasażerów przypływa niewielka łódź. „Welcome to paradise”. Faktycznie, trochę tu jak w raju.
Startujemy płynąc wzdłuż plaży, mijając kilka lokalnych łódek. Trochę się czuję jak w jakimś filmie przygodowym o karaibskich poszukiwaczach skarbów. Lecąc kilka metrów nad wodą robimy kolejny zakręt przelatując tuż nad plażą. Pilot chyba się przed nami popisuje i właściwie daje to oczekiwany efekt, bo się cieszę jak brzdąc gdy dostaje lizaka. Przed kolejnym lądowaniem okrążamy wyspę lecąc nad płytką mieniącą się kolorami laguną. Widoki warte podziwiania z góry. Tym razem samolot po dopływa do samej plaży, a pasażerowie schodzą po pływaku na piasek. Kurcze, niezłe jaja, tego bym się nie spodziewał. Zresztą, za każdym razem tuż po lądowaniu pilot wyskakuje na płozę, aby otworzyć od zewnątrz drzwi i pomóc wyjść po stromych schodkach z samolotu. Ku mojemu zadowoleniu wysiada tutaj ów Australijczyk który zajmował niesłusznie miejsce obok pilota, więc szybko korzystam z okazji i lecę do szefa pytając czy mogę teraz ja być jego pomocnikiem. Kiwa z uśmiechem głową a ja już po 5 sekundach gramolę się na przednie siedzenie po prawej stronie i zapinam pięciopunktowe pasy.
Podziwianie lotu z pierwszego rzędu poszerza perspektywę. Po pierwsze widzę wszystkie zegary, a że w nich się trochę orientuję to daje mi to dużą frajdę. Po drugie mam przed sobą szybę, więc widzę co się dzieje przed samolotem. Po trzecie, w słuchawkach słyszę głosy. Nie, nie głosy jakiś duchów, ale głosy komunikacji radiowej, głos pilota, no i tak naprawdę jest też jeden nieludzki głos – głos samolotu który informuje o statusie podwozia, aktualnej wysokości lotu, zniżaniu się i inne ostrzeżenia. Jest tego wszystkiego naprawdę dużo, ale znajduję czas żeby pogawędzić z pilotem. Wtedy dowiaduję się, że jest Meksykaninem (choć na takowego nie wygląda), a ja opowiadam mu o naszym rejsie. Czas mija szybko, wyspy pod nami przesuwają się żwawo, ale ku mojemu zadowoleniu lądujemy w jeszcze jednym resorcie aby zabrać kolejną dwójkę turystów. Przelatujemy potem nad wyspami które odwiedziliśmy raptem trzy dni temu, rozpoznaję z wysoka miejsca w których snorkowaliśmy. Lądowanie na lotnisku kończy nasz niemal półtoragodzinny lot po pobliskich kurortach. Było super, to będą niezapomniane chwile.
13.06.2017
Dziś także zaplanowałem typowo turystyczny dzień, ale okazuje się, że kupujemy nową kotwicę i łańcuch. Biegam więc co chwilę na trasie Wassyl – Yacht Shop i dokonuję przymiarek i uzgodnień. Koniec końców dokonujemy targu i wieczorem stu metrowy łańcuch o wadze bagatela trzystu kilogramów powinien być dostarczony na keję.
Mogę już zapakować się z Natalią do żółtego autobusu z napisem „1 dollar bus” i pojechać do pobliskiego miasteczka Nandi. Wysiadamy tuż obok miejskiego targu z owocami i warzywami. Wybór produktów duży, ale targ nie napawa radością i optymizmem. Szczelnie otoczony dachem i ścianami bez okien ginie niemal w ciemnościach. Nigdzie nie ma świateł, a i wentylacja pewnie od wielu lat jest tylko w planach. Uciekamy zatem stamtąd kierując się na główną ulicę miasta.
Tu zaczepieni jesteśmy przez miłego gościa, który wypytuje nas o drobnostki aby niby przypadkiem zaprowadzić do sklepu z pamiątkami. Tam czekają na nas dwa „friendy”. My friend zobacz to, my friend spójrz na tamto, zawsze good price. Chcemy się szybko stamtąd wymiksować, a tym czasem lądujemy na macie aby przejść ceremoniał picia kavy. Kava to nie kawa w naszym rozumieniu, a sproszkowany korzeń rośliny o tej samej nazwie. Tutaj na Fidżi picie kavy jest tradycją od pokoleń, a pije się ją przy różnych okazjach. Jedną z nich jest fakt odwiedzenie wioski przez dalekich przybyszów, w tym żeglarzy. I zanim zaczną oni na dobre rozglądać się po okolicy powinni odwiedzić szefa wioski i napić się z nim Kavy, wręczając przy tym jakiś podarek i wyjaśniając powody przybycia. Dopiero po całym ceremoniale otrzymujemy (choć nie zawsze) pozwolenie na poruszanie się po wiosce. Tutaj w mieście, w sklepie z pamiątkami, cały ceremoniał jest przyspieszony i uproszczony, wszak liczy się handel przynoszący fidżyjskie dolary. Sama kava nie smakuje zbyt ciekawie, ale da się to przełknąć. Pamiątek kupować nie zamierzaliśmy, ale wypadało zostawić jakiegoś miedziaka, albo lepiej jakiś banknocik. Daję im piątaka, oni proszą o dychę, ale jak pokazuję ile kasy mam w portfelu od razu zgadzają się na piątaka. Na bogatego nie trafili, więc pokiwali głową ze zrozumieniem.
Na końcu ulicy znajduje się hinduska świątynia. Jest niezbyt duża, ale bogato zdobiona i bardzo kolorowa. Zostawiamy buty przed wejściem i obchodzimy w ciszy cały kompleks podziwiając niesamowite bajkowe malunki na sufitach i ścianach, przypominające ilustracje z baśni tysiąca i jednej nocy. Są one tak kiczowate i tak kolorowe, że wydają się nawet ładne. Ukradkiem, pomimo zakazu robię kilka zdjęć. Do niewielkiej komnaty gdzie królują hinduscy bogowie – dewy i dewi, tylko dyskretnie zaglądamy. Wierni przynoszą tutaj im podarki, modląc się szeptem. Nie do końca rozumiem tą hinduską religię, ale reinkarnacja i karma to te elementy które mi odpowiadają, pod warunkiem, że na nowo nie narodzę się jako komar. Najbardziej fascynująca wizualnie jest główna wieżyczka, cała ozdobiona płaskorzeźbami pomalowanymi na jaskrawe kolory. Czyli mieni się tu wszystko tak samo jak w hinduskim sklepie. Przynajmniej są konsekwentni.
Na jacht wracamy wieczorem, w samą porę, bo chwilę później przyjeżdża nowiutki łańcuch o długości stu metrów. Musimy go pomalować, a dokładniej oznaczyć co 10 metrów, a potem schować do komory łańcuchowej na dziobie łódki. Także prace trwają aż do zmroku.
14.06.2017
Właśnie się odprawiliśmy i ruszamy w morze, kolejny cel - Port Vila na Vanuatu. Przed nami jakieś 6 dni żeglugi, oby wiatrem…
Jeszcze na wodach Fidżyjskich nadawał Bolo