08.05.2016 1340LT
Dni postoju na Isla Robinson Crusoe: 6
Ilość osobo / godzin poświęconych na robienie kotów: chyba z tysiąc
03.05.2016
Do zatoki Cumberland nad którą położone jest miasteczko San Juan Bautista na wyspie Robinsona Crusoe w archipelagu Juan Fernandez należącym do Chile wpływamy pośrodku nocy (zobaczcie ile to nowych nazw geograficznych człowiek musi sobie przyswoić).
Kotwicę rzucamy tuż po dziewiątej, od samego początku podziwiając widoki. Wysokie, niemal pionowe zielone góry wyrastają na kilkaset metrów od samego brzegu. Pomiędzy nie wciśnięta jest jedyna na wyspie (i w archipelagu) miejscowość licząca sobie około tysiąca mieszkańców.
Wszyscy dobrze znamy historię Robinsona Crusoe z powieści napisanej przez Daniela Defoe. Autor zainspirował się prawdziwymi przeżyciami Alexandra Selkirk’a, szkockiego rozbitka (na własne życzenie poprosił o zmustrowanie ze statku), który przeżył na tej właśnie wyspie zwanej wtedy "Mása Tierra” wraz ze swoim psem, cztery długie lata zanim został uratowany przez przepływający w pobliżu statek.
Aby te fakty nie poszły w zapomnienie, a według mnie aby przyciągnąć do siebie większą ilość turystów, w roku 1966 zmieniono nazwę wyspy właśnie na Robinson Crusoe. No to teraz już wiem, gdzie leży ta tajemnicza wyspa – 33.38S i 78.50W.
Po śniadaniu przychodzi czas na najważniejsze zadania – odprawa wjazdowa i zakup ropy. Z pierwszym zadaniem poszło gładko, z drugim już nie bardzo. W Armadzie dowiedziałem się, że tu paliwa nie ma. U lokalnych rybaków, że nie można go nigdzie zakupić. Hola, hola (jak mawia Grześ), przecież dookoła mnie jest wiele jeżdżących samochodów, na parkingu stoją quady i motorki a dookoła cumują dziesiątki łodzi z silnikami na ropę. Więc chyba jednak gdzieś ta ropa jest dostępna. Ale może to jakaś tajemnica. Dopiero w biurze sprzedającym bilety na prom łączący wyspę z kontynentem (przypływającym tutaj raz na dwa, trzy tygodnie) udaje się skontaktować z pewnym jegomościem, który w niewielkim garażu nieopodal mola ma kilka beczek ropy niewiadomego pochodzenia. Chętnie nam jedną odsprzeda, nie wydając oczywiście paragonu. Zresztą licznika i pompy też brak, więc przelewanie odbywa się starą sprawdzoną metodą zasysania ropy przez wąż ustami.
Dla nas paragon nie jest najważniejszy, niebieski kolor ropy do zaakceptowania, jej zapach nęcący jak zawsze, więc w baniakach na dwa kursy pontonem udaje się zatankować dodatkowe dwieście litrów.
05.05.2016
Dziś udaję się na wycieczkę na której chcę zrealizować dwa cele – przejść mieścinę od lewa do prawa, a potem wspiąć się gdzieś wyżej aby podziwiać widoki i okoliczne wzgórza. Pierwsza część nie nastręczała trudności. Zwiedziłem okoliczne jamy, plac zabaw, uliczki przy których pobudowane są na palach niewielkie domy mieszkańców i lokalne sklepiki w których nieliczne produkty można zakupić za podwójną cenę.
Wszyscy mieszkańcy boją się tutaj tsunami. Zresztą kilka lat temu jedna z tych potężnych fal wywołana trzęsieniem ziemi na kontynencie zniszczyła wszystkie zabudowania przy brzegu, a woda podniosła się aż kilkanaście metrów w górę. Dziś nie widać zniszczeń, ale cały ten niemały obszar przy wodzie jest wielkim placem budowy. Domki usługowe, baza dla rybaków, szkółka żeglarsko-wodna, sklepiki… i tylko czekać jak dokończą wszystkie prace i przyjdzie kolejna niszczycielska fala, czego im oczywiście z całego serca nie życzę.
Po drodze mijam także pozostałości armat z różnych okresów burzliwej historii wyspy. Zastanawia mnie, czy było się tu o co bić, bo żadnych dóbr ta wyspa nie oferuje, nie leży też w jakimś strategicznym miejscu świata, więc pewnie naparzali się dla zasady.
Po zapoznaniu z niewielką częścią nizinną czas ruszyć w góry. Nie są one może wysokie, najwyższy szczyt ledwo przekracza dziewięćset metrów, ale urozmaicenie terenu, gęsta zielona roślinność oraz ciekawe formacje skalne powodują, że turystyka górska i trekkingi są tutaj największą atrakcją. W pobliżu znajdują się trzy trasy na punkty widokowe, jedna z nich prowadzi na skałę z której ponoć Robinson Crusoe (czyli Alexander Selkirk) wypatrywał przepływających statków. Wybieramy z Natalią jednak łatwiejszą i krótszą trasę, tym bardziej, że po wczorajszych ulewnych deszczach gliniaste podłoże po którym prowadzą ścieżki są śliskie i mało stabilne. Widok na zatokę może nie powalił, ale widok na otaczające góry był wart tej niedługiej wspinaczki. Marcin, Magda, Marek i Alicja zdobędą najwyższą przełęcz z pięknym widokiem na obie strony wyspy.
06.04.2016
Od kilku dni drzemy koty (czyli je robimy). Czeka nas na Pacyfiku wiele godzin żeglugi z wiatrem, a w takich warunkach nasz grot i bezan opierając się o stalówki powoli się przecierają. Koty mają temu zapobiec. Zrobić kota wcale nie jest tak łatwo, a przede wszystkim nie da się tego zrobić szybko. Tniemy więc na kawałki naszą pływającą cumę która nie będzie już tak potrzebna jak w Patagonii, rozbieramy ją na części pierwsze to jest pojedyncze cieniutkie nitki, które mocujemy do rozciągniętego sznurka, który na koniec owijamy dookoła stalówki. Po skończonej robocie wygląda to trochę jak dawne szczotki do mycia butelek po mleku (no tak, młodsze pokolenie chyba może nie wiedzieć o jakich szczotkach mówię). Koty na grocie już są, do bezana zrobimy już gdzieś po drodze.
Wieczorem załoga Donazity (znów nasi znajomi zacumowali koło nas) wyciąga nas na clubbing. Mocną ekipą, czyli Ala, Natalia, Grześ i Ja oraz z drugiej łódki Patrycja i Gigi ruszamy na miasto w poszukiwaniu jakiegoś party. W oddali migocze jakiś domek, pewnie tam jest potańcówka. Ale gdy doszliśmy okazało się że to „tylko” knajpka. Zasiadamy na chwilkę na drinka i carpaccio z ośmiorniczki. I jedno i drugie było smaczne, ale wieczór nas goni i udajemy się do kolejnego lokalu. W nim odbywa się jakaś trochę prywatna impreza – urodziny, więc usiedliśmy na uboczu, wypiliśmy po kolejnym drinku i ruszamy dalej. Ale po kilkunastu metrach większość z nas dopada zmęczenie i nieodparta chęć położenia się do koi więc wracamy na jacht. I tak jest już pierwsza w nocy. Może jutro…
07.04.2016
Nie było potańcówki wczoraj to może będzie dziś. Popołudnie rozpoczynamy grillem na miejskim placyku (wybudowano tu około 10 stanowisk z grillem, ławkami, stołami i oświetleniem). Imprezujemy niemal w komplecie, wraz z kilkoma tutejszymi psami. Te zachowują się bardzo grzecznie – siedzą w odległości metra od stołu, śledzą każdy nasz ruch, śliną się ale i spokojnie czekają na jakiegoś kęsa który co chwila „przypadkiem” spada im do pyska.
Później udajemy się na disco. W jednej z knajpek, a właściwie na tarasie obok niej odbywa się mocne party. Jest DJ, muzyka całego Świata, dużo mrugających światełek, zasłony dymne i… tylko kilka tańczących osób. Później impreza się trochę rozkręci, ale ja już będę pilnował łódki na wachcie kotwicznej. Z tego co udało mi się zaobserwować lokalesi chcą być tu bardzo światowi i nie odstawać od tego co znają prawdopodobnie z telewizji. Nie wiem tylko czy nie tracą czegoś bardziej wartościowego – własnej kultury, klimatu, zwyczajów jakie zapewne tu panują, na samotnej wyspie gdzieś na Pacyfiku.
Dziś wieczorem lub jutro ruszamy na ocean. Czeka nas trzytygodniowy przelot na wyspę Wielkanocną. Już nie mogę się jej doczekać…
Z wachty kotwicznej nadawał Bolo