12.05.2016 1330LT
Do Wyspy Wielkanocnej pozostało 1339 Mm
Ilość zjedzonej na śniadanie sałatki jarzynowej: duża micha
Powierzchnia niesionych żagli 225 m2
Ostatni dzień na wyspie Robinsona Crusoe minął na przygotowaniach do wypłynięcia. Zamontowaliśmy ostatnie koty na grocie, odwiedziłem Armadę aby odprawić nas na wyjazd, Alicja zrobiła ostatnie zakupy w sklepie.
Wieczorem rozpoczynamy podnoszenie kotwicy. Nie przypuszczałem, że to potrwa to tak długo. Na początku winda kotwiczna ciągnąca łańcuch ledwie zipiała, aby po chwili zastrajkować i się wyłączyć. Próby porozumienia się z nią nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Pozostało wybierać łańcuch ręcznie. Robił to głównie Marek z Grzesiem machając i wyginając przy tym handszpak. Zastosowaliśmy więc alternatywną metodę przyczepiając do łańcucha sznurek i wybierając go na kabestanie. Nie jest lekko, ale po około godzinie kotwica znalazła się pod dziobem. Zatankowaliśmy jeszcze tylko wodę cumując na chwilę do rybackiego pomostu i ruszyliśmy w drogę. Czeka nas trzytygodniowy przelot na wyspę Wielkanocną. To będzie najdłuższy odcinek żeglugi po Pacyfiku.
Chyba większość z nas odzwyczaiła się od bujania. Faktycznie ostatni dłuższy oceaniczny przelot był blisko trzy miesiące temu, potem pokonywaliśmy głównie kanały i krótkie przeloty wzdłuż brzegów. Po opuszczeniu wyspy Robinsona Crusoe wiatr przybrał na sile i trochę nami telepało. Nie był to może sztorm, góra siedem Beauforta, ale na oceanie to wystarcza aby zrobiła się trzy, cztero metrowa fala. Posiłki nie cieszyły się taką popularnością jak zwykle, a życie jachtowe ograniczało się do minimum – wachty i leżenie w koi, bo o spanie gdy rzuca z prawej na lewą wcale nie jest łatwo.
Pogoda na najbliższe dni jest… zmienna. Silniejsze wiatry z południowego zachodu przeplatane są ciszami i podmuchami z północy. Musimy jakoś się w te fronty wpasować, aby jak najmniej płynąć pod wiatr, gdyż jak już nie raz wspominałem Wassyl nie potrafi się halsować (a może nie lubi). Nie zawsze najkrótsza droga jest najszybszą, dlatego pływamy trochę zygzakiem w górę i w dół omijając większe nawałnice.
Wczoraj wiatr się trochę uspokoił, a dziś nie odczuwamy już bujania od fal. Żegluga stała się przyjemna, tyle że trochę powolna. Uruchomiony w nocy silnik z trudem popychał łajbę pod niewielki prąd. Czekaliśmy choćby na delikatne powiewy wiatru aby pożeglować pod pełnymi żaglami.
Po objęciu wachty w południe zarządzam postawienie genakera. Z dodatkowym pełnym grotem i bezanem niesiemy maksymalny komplet żagli. Wiatru jest ledwie siedem węzłów z baksztagu ale i tak udaje nam się płynąć cztery i pół do pięciu węzłów. To tyle samo co na silniku a o ile przyjemniej. Aktualnie kierujemy się na południowy zachód, aby nadchodzący niż minąć prawą burtą z korzystniejszymi południowymi wiatrami. Ciekawe gdzie Donazita? Wyszła z portu kilka godzin przed nami i też ma płynąć na Rapanui. A tam gdzie są dwie łódki, tam są… REGATY.
Popijając soczek gruszkowy nadawał Bolo.
PS. Zdjęcie prezentuje naprawę elementu prowadzenia szkentli II refu i dedykuję je z oczywistych względów naszemu przemiłemu Piotrusiowi z MIASTA Łodzi.