Rejs trwa:
1
1
5
5
0
0
4
4
dni
1
1
4
4
godz
2
2
7
7
min
5
5
3
3
sek

 

Do atolu Reao pozostało 11Mm

Temperatura w nawigacyjnej: 28C
Ilość wypitego rozrobionego z syropu soczku: 3l

Postój na wyspach Gambier trwał 2 tygodnie. Przeczekaliśmy tam 3 dni złej pogody z silnymi wiatrami aby następnie udać się na wycieczkę (jachtem oczywiście) dookoła wyspy (co pewnie zauważyć się dało po zdjęciach w naszej galerii). Pozostaje wyrywkowo opisać co się podczas niej działo:

01.07.2016

Obieramy kierunek na sąsiednią wysepkę Taravai, na której jak wiemy od Sophii mieszka kilka osób. Po przepłynięciu całych czterech mil morskich rzucamy kotwicę obok niewielkiej plaży (których notabene jest tu wiele). Pośród drzew palmowych widać pojedyncze zabudowania i dość duży kościół.
Na ląd udaję się w drugiej grupie desantowej i od razu jesteśmy bardzo ciepło powitani przez Valérii i jej męża Hervíego oraz ich dzieciaki: 13-letniego Alana i 5-letniego Ariki (bardzo mi się podoba to imię). Ich rodzina stanowi połowę mieszkańców wyspy, bo oprócz nich w domku obok (czyli około dwieście metrów dalej) mieszka tymczasowo, dwóch młodych chłopaków z Anglii (John i Jessy), a w niewielkim domku pośród buszu jeszcze jeden starszy jegomość który nieco unika przypływających tu żeglarzy.

Posiadłość państwa Polinezyjczyków (nie pamiętam ich nazwiska) składa się z domku stanowiącego kuchnię i jadalnię, oraz drugiego domku stanowiącego salon z sypialnią. Do tego obok znajduje się odpowiedni system rynien i rur doprowadzający wodę deszczową z dachu do potężnego zbiornika - to ich jedyne zaopatrzenie w wodę. Dodatkowo system osiemnastu paneli słonecznych oraz pojemnych akumulatorów jest źródłem prądu dla oświetlenia, lodówki, zamrażarki, radia, telewizora i innych drobnych urządzeń. Dookoła nich rosną dziko banany, kokosy, papaje, groszek zielony, pomelo i inne owoce i warzywa, dodatkowo trochę roślin które są przyprawami. Na dziko biegają tu kury, no prawie na dziko bo część jest ujarzmionych aby jajek nie szukać po całej wyspie. Są też dzikie świnie a w wodzie dużo ryb. To wszystko powoduje, że są oni niemal samowystarczalni, a większość pożywiania czerpią z otaczającej ich natury. Gdy ich zapytałem jak często pływają do miasteczka, odpowiedzieli, że raz na kila tygodni, że niewiele im potrzeba tam kupować, głównie paliwo i trochę innej żywności. Pewne pieniądze pozyskują sprzedając żeglarzom świeże owoce i warzywa, a Valérii jako tahitańska artystka tworzy obrazy z naturalnego piasku – piękne, i jak wszystko - tutaj drogie. To im wystarcza by szczęśliwie sobie żyć w ciszy i spokoju, zgodnie z naturą, niemal tak jak Polinezyjczycy setki lat temu. Umawiamy się na wieczór na wspólnego grilla.

Wędrujemy dalej ścieżką pośród bujnej zieleni w kierunku dużego kościoła. Dziś już jest on opuszczony, choć mieszkańcy starają się dbać o niego i teren wokół świątyni. Jak się dowiaduję, w dawnych czasach mieszkało tu nawet dwa tysiące mieszkańców, więc i kościół tych rozmiarów był wtedy pożądany. Dziś stojący pośród drzew i ładnie przystrzyżonych traw wygląda dziwnie, jakby wybudowany pośród dzikiego lasu, ale muszę przyznać, że wygląda majestatycznie.

Przy najbliższej okazji dopytuję, dlaczego ta dość duża kiedyś miejscowość wymarła i dlaczego niemal nie ma po niej śladu. Okazuje się, że większość mieszkańców przeniosła się na Mangarewę, gdzie nastąpił rozwój przemysłu perłowego, gdzie było więcej pracy, gdzie pojawiły się szkoły, mały szpital i sklepy. Ich niewielkie drewniane domostwa zburzyła przyroda – wiatr, deszcze i duże fale tsunami, które niestety czasami nawiedzają te wyspy. Po ich bytności pozostały tylko gdzie niegdzie kamienne fundamenty domów, dziś porośnięte gęstą roślinnością, no i owy kościół.

Za kościołem swoją posiadłość ma jakiś Francuz, który akurat pojechał na kilka miesięcy do swojej ojczyzny, pozwalając przez ten czas zamieszkać u siebie dwóm młodym chłopakom z Anglii, którzy również płynął swoją siedmiometrową łódką dookoła Świata. Są tutaj już od czterech miesięcy, chłonąc dzikie życie. Największą atrakcją u nich w zagrodzie są trzy malutkie sześciotygodniowe szczeniaki. Nasze dziewczyny oczywiście Świata poza nimi już nie widzą. Jest też tutaj koń, właściwie jest dziki, choć ochoczo przebywa w pobliżu zabudowań. Nikomu on nie przeszkadza, tym bardziej, że pełni rolę kosiarki równo przygryzając trawę. Umówiliśmy się z chłopakami, że też wpadną na grilla.
O zmroku ładujemy na nasz ponton odpowiedni zapas kiełbasek, ciasteczka muffinki, coca-colę, nutellę dla dzieciaków i pewną ilość alkoholu, który jak niemal wszędzie jest tutaj lubiany, a niemal dla nich niedostępny (aż ciekawe, że nie pędzą własnych wyrobów, może brak im odpowiedniej wiedzy i tradycji).

Zostaliśmy ugoszczeni u nich w domu z ogromną szczerością i dobrocią. Valeri przygotowała dzikiego kurczaka z ryżem i sosem kokosowym, do tego na grillu upiekły się kiełbaski i świeżutka ryba złapana kilka godzin wcześniej. Główne rozmowy wieczoru toczyły się między naszymi dziewczynami i Grzesiem kontra Anglicy, oraz Marcinem, Magda i mną a Valerią i Hervím. Poruszyłem z nimi wiele tematów, głównie z historii i teraźniejszości ludzności Polinezyjskiej. Ciekawiło mnie na przykład, czy oni godzą się na to, że są pod zwierzchnictwem (a według mnie trochę pod okupacją) francuską. Zapytałem wprost czy nie chcieli by własnego wolnego państwa. Zaskoczyli mnie swoją wywarzoną odpowiedzią z życiowymi pragmatycznymi argumentami. Istniejąca sytuacja im odpowiada, wiedzą, że dzięki Francuzom nastąpił szybszy rozwój wysp, że poprawiła się edukacja i medycyna, że zainwestowano w nich znaczną część pieniędzy. Mają trochę żal o próby atomowe na atolach, ale nie czują się jakby byli w niewoli lub pod ich rządami, wskazując, że wbrew pozorom mają bardzo dużą autonomię. Oczywiście są też pośród ludności skrajne odłamy skupiające środowiska dążące do niepodległości Polinezji i wypędzenia stąd francuzów, ale póki co są oni jednak nieliczni.
Ten wieczór uważam, za jeden z najprzyjemniejszych w naszej dotychczasowej podróży.

02.07.2016

Od rana świeci słońce a siła wiatru zmalała niemal do zera. Po śniadaniu odwiedzają nasz jacht niemal wszyscy mieszkańcy wyspy, czyli cztero osobowa rodzina Polinezyjczyków i dwóch młodych Anglików. Podziwiają nas, że płyniemy aż w dziewięć osób. Zajadają się także smacznym ciastem – murzynkiem, upieczonym specjalnie z tej okazji przez Magdę.
Dalszą część dnia wykorzystujemy na kąpiel przy pobliskiej rafie. Niemal w komplecie podpływamy do niej pontonem i… siup do wody. Rafa nie jest tutaj jeszcze taka piękna, jednak od razu wpływam jakby do akwarium. Setki małych rybek przypominających nieco skalary niemal mnie otacza. Po chwili pokazuje się i rekin, taki niewielki, może czterdzieści centymetrów długości. Albo sobie wmawiamy, że to jest rekin a to jakaś zwykła ryba ze sterczącą płetwą grzbietową. Wiemy jednak od lokalesów, że w tych wodach nie musimy obawiać się rekinów żarłaczy. Te co tu występują, nie są groźne dla ludzi.

Po obiadku ruszam z Natalią i Alicją na ląd, kierujemy się do domu zamieszkanego przez Anglików, a oczywistym celem tej podróży są małe szczeniaki. Ponad godzina głaskania, tarmoszenia, całowania i pieszczenia ich bardzo szybko minęła. Jeszcze tylko z Johnym idziemy nakarmić kokosami sześć małych świnek i możemy przenosić się całą ekipą do Herviego. Dziś mamy do rozegrania kilka setów piłki siatkowej. Dołącza do nas ekipa z trzech francuskich katamaranów które pojawiły się na pobliskim kotwicowisku. Składy zmieniały się płynnie podczas gry, ale ja jakoś trafiałem zawsze do tego wygrywającego. Zabawy i powodów do uśmiechu było wiele a zmrok przyszedł jakoś nadspodziewanie szybko.
Wracając na łódkę uświadamiam sobie, że zaplanowałem pięćdziesięcio milową wyprawę dookoła wyspy rozłożoną na dwa dni i właśnie niemal mija druga doba, a my zrobiliśmy dopiero cztery mile. Oj nie łatwo będzie się wyrwać z tych sielskich i pięknych wysp znów na ocean.

03.07.2016

Rano po gorących pożegnaniach i umówieniu się na spotkanie zimą w Papeete odpływamy na dalszy podbój wysp Gambier. Kolejny przystanek jest tuż za rogiem, po drugiej stronie wyspy Taravai. To niewielka zatoka o nazwie Onemea, od morza osłonięta rafą a od strony lądu otoczona przepiękną rajską plażą, z niemal pomarańczowym piaskiem i dzikim buszem tuż za nią. Dominują oczywiście palmy kokosowe, które to nadają jej niepowtarzalny klimat. Dookoła niewielkie wzgórza oddzielające zatokę od pozostałej części wyspy. Spędzamy tutaj godzinkę, wędrując po kostki w wodzie i podziwiając widoki.

Kolejne zaplanowane miejsce postoju znajduje się niemal po przeciwległej stronie atolu. To wąska i długa wyspa Totegegie, której główną atrakcją jest mieszczące się na niej niewielkie lotnisko. Samolot przylatuje tutaj tylko raz na tydzień i w praktyce jest to jedyne okno na Świat dla mieszkańców. Po zakotwiczeniu i przybyciu na lotnisko… pontonem (czy ktoś z was kiedyś podpływał bezpośrednio pod terminal lotniska pontonem?) pokręciłem się trochę po pasie startowym, po opuszczonym akurat niewielkim terminalu oraz po plaży ciągnącej się niemal po pasie lotniska, a która ma piasek drobny niczym mąka.

04.07.2016

Noc minęła spokojnie, a tuż po śniadaniu rwiemy kotwicę i z prędkością zgodną z „Petryczka Ocean Race” czyli niespełna dwa węzły na liczniku, na samej genui dopływamy do kolejnej wyspy - Aukena. Cumujemy w pobliżu długiej piaszczystej plaży. Gdzie nie gdzie, pośród palm i innych drzew widoczne są niewielkie domki.

Na brzeg udaję się pontonem z Arturem, Patrycją i Natalią. Lądowanie jest nieco mokre, a to przez niewielką ale stromą falę przyboju, chętnie wlewającą się do pontonu. Kilka minut po lądowaniu i zdobyciu tego nowego lądu w naszym kierunku podchodzi murzyn - oj przepraszam - afroamerykanin, choć w tych okolicznościach jest to raczej afropolinezyjczyk i z szerokim białych uśmiechem mówi do nas: „Private, get out…”. I w tym miejscu skończyła się polinezyjska gościnność (a może raczej afrykańska), nie pozwolono nam przejść się nawet kawałek po plaży i trawie. Podreptaliśmy trochę w drugą stronę i wróciliśmy na jacht.
Wieczorem kotwiczymy znów na starych śmieciach czyli w zatoce przy Rikitea. Czas poczynić ostatnie przygotowania do ponownego wyruszenia w morze.

06.07.2016

Południowo zachodni wiatr szybko nas pcha do przodu. Znów zrobiły się duże fale i co niektórzy w załodze chorują. Tak czasem się zdarza, gdy się długo postoi w porcie. Ale za to bijemy rekordy prędkości, może nie te chwilowe ale w ciągu doby zrobiliśmy sto sześćdziesiąt mil morskich. Nieźle jak na naszego przeładowanego pancernika.

W środku zrobiło się strasznie duszno i ciepło. Musimy trzymać wszystkie okienka pozamykane, bo wpadająca co chwilę na pokład fala chętnie by nas odwiedziła w środku. Wiercę się w koi i nie mogę zasnąć. Namiastkę przewiewu daje niewielki wentylator zmocowany tuż nad moją głową, ale ten chodzi tylko wtedy, kiedy uruchomiony jest agregat. Pozostaje czasami podnieść się i odwiedzić zejściówkę, tam można zaczerpnąć świeżego powietrza. Zachciało się nam tropików.

08.07.2016 wcześnie rano

Stoimy w dryfie po zawietrznej wyspy Reao, gdy się rozjaśni spróbujemy się desantować na kilka godzin na ląd. Choć te plany są zagrożone, bo miało nie być wiatru a tu cały czas wieje piąteczka. Jak się rozjaśni to się wyjaśni. Jakoś to będzie, atoli przed nami jeszcze wiele…

Spod atolu Raeo nadawał Bolo

 


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.