Do Markizów pozostało: 208 Mm
Ilość naszyjników z muszli na pokładzie: 9
Ilość nowych świeżych kokosów: 3
O wyruszeniu z Mangarewy po 4 dniach żeglugi dotarliśmy późnym wieczorem na zawietrzną stronę wyspy Reao. Chcemy tam przystanąć choć na chwilę i postawić naszą polską stopę na kolejnym odludziu. Nawet wiatr trochę przygasł, ale fala na oceanie jest skotłowana - to źle wróży. Przy tej wyspie nie ma możliwości rzucenia kotwicy, gdyż już kilkadziesiąt metrów od brzegu głębokość przekracza metrów sto. Pozostało stanąć w dryfie i w mniejszych podgrupach desantować się pontonem na ląd. Ale do tego potrzebne są dobre warunki na wodzie, a te rano okazują się wręcz fatalne. Rzuca naszym Wassylem góra i dół, a widoczna fala przyboju na pobliskiej rafie daje wyraźnie do zrozumienia, że nie należy iść tą drogą. Oglądamy więc jedynie przez lornetkę niewielką wioskę schowaną pośród drzew palmowych i podejmujemy jedyną rozsądną decyzję w tym przypadku – jedziemy dalej.
Nie poddajemy się w zaplanowanej próbie odwiedzenia jednego z kilku mało dostępnych atoli w drodze pomiędzy wyspami Gambier a Markizami. Po nieudanej próbie zasiedlenia Reao zmuszony byłem głównie ze względu na kierunek wiatru odpuścić pobliski atol o swojsko brzmiącej nazwie Pukaruha. Ale walczymy dalej i obieramy kurs 330 na kolejny samotny atol - Puka Puka, do którego dopływamy po dwóch dniach żeglugi tj. 10 lipca późnym wieczorem.
Tu także nie ma szans na kotwiczenie, ale z ostatnimi promieniami słońca podpływamy dość blisko brzegu naprzeciwko jedynej tu niewielkiej osady, gdzie witają nas delfiny. Te są wyraźnie inne niż spotykane dotychczas – większe, niemal całe czarne i bardziej zwariowane. Rzucają się nad wodą, robią stójkę, kręcą się dookoła łódki. Marcin w trzy sekundy zrzuca ubranie, zakłada płetwy i maskę i wskakuje do wody. Za nim podążają Magda i Ala. Większość z delfinów wycofała się na bezpieczną odległość, ale jeden z nich - być może zainteresowany nietypowymi obiektami w wodzie, pokręcił się chwilę wkoło nich. Na lądowanie na brzegu znów musimy poczekać do rana.
Kolejnego dnia po śniadaniu napięcie rośnie, każdy chce już na ląd. Przygotowujemy więc ponton, montujemy silnik i gaz do dechy. W pierwszej ekipie eksploracyjnej są Magda, Natalia, Marcin, Grześ i ja. Wpływamy do malutkiego porciku, mijając w wejściu dwa znaczne skaliste wypłycenia i cumujemy do niewielkiej kei. Na betonowym pomoście wita nas pewien jegomość o rysach typowo polinezyjskich i informuje nas że jest policjantem. Pewnie będzie chciał paszporty i inne papiery – tak sobie myślę, a wracać po nie na łódkę nie bardzo mam ochotę. Po krótkiej konwersacji z której wynikło, że nikt nikogo nie rozumie gestem ręki zostaliśmy zachęceni do zwiedzania wyspy.
Pierwszą atrakcją jest niewielki kamień z napisem witającym na wyspie Puka Puka, przy którym robimy kilka fotek okolicznościowych. Sama miejscowość rozciąga się wzdłuż kilku przecinających się ulic zbudowanych z płyt betonowych. Dominują wszędzie palmy kokosowe, pomiędzy którymi znajdują się niewielkie parterowe domki, koniecznie otoczone tanią siatką drucianą przywiezioną zapewnie z jakiejś Castoramy w Papeete. Ze w względu na mnogość drzew, niewielkich krzewów, piasku i traw całość przypomina bardziej miasteczko kempingowe z bungalowami.
Drepczemy powoli jedną z głównych dróg (wszystkich jest może z osiem), aż tu nagle zza rogu wyjeżdża znany już nam pan policjant (jedyny zresztą na wyspie) i zatrzymuje się koło nas. Z jego auta, bynajmniej nie policyjnego tylko typowego dostawczaka z paką, wysiada także kobitka w wieku około pięćdziesięciu lat i łamaną angielszczyzną oznajmia „Welcome us to Puka Puka”. Skubany pojechał po pomoc językową. Korzystając z okazji dopytujemy o ciekawostki związane z tym miejscem oraz lokalizację sklepu i wewnętrznej laguny w której mamy zamiar się wykąpać.
Puka Puka to zamknięty atol znajdujący się w południowo-wschodniej części wysp Tuamotu. Leży on poza popularnymi szlakami żeglugowymi, a biorąc pod uwagę trudne warunki kotwiczenia (czyli właściwie brak tej możliwości) jest niezwykle rzadko odwiedzany przez żeglarzy. Jak się dowiedzieliśmy, w ciągu roku zawija tu jeden, góra dwa jachty, poprzedni był w listopadzie poprzedniego roku. Biorąc te czynniki pod uwagę zaryzykuje stwierdzenie, że postawiliśmy pierwszą polską stopę na tym lądzie i jesteśmy pierwszym polskim jachtem który tu zawitał. Stawiam dokładnie taką tezę, jak ktoś się nie zgadza, niech ją obali – czekam.
A na tym lądzie stopę postawił nie byle kto, bo sam Magellan. Zapłynął tutaj podczas swojej wyprawy dookoła Świata, nadając wyspie tą nietypową nazwę (ponoć ma związek z psami które napotkał na tutejszej plaży, ale jaki to ja nie wiem). Nie zagrzał zbyt długo tutaj miejsca, gdyż nie znalazł ani słodkiej wody ani pożywienia (poza kokosami).
Dziś mieszka tu około sto sześćdziesiąt osób, przy czym obecnie część z nich przebywa na urlopach poza wyspą (wakacje). Kontakt ze światem zapewnia im niewielkie lotnisko na którym starty i lądowania odbywają się z częstotliwością jeden na tydzień. Do tego podobnie jak na wielu innych polinezyjskich wyspach raz na dwa tygodnie przypływa niewielki statek dostarczając żywność i inne towary luksusowe (luksusowe tą są one głównie ze względu na swoją cenę). Jest tu też szkoła podstawowa, straż pożarna, znacznych rozmiarów kościół i działki przygotowane pod zabudowę, a na każdej z nich skrzynka do przyłączenia prądu i skrzynka… na listy. Śmiesznie wygląda takie duże klepisko z wyrastającymi z ziemi tu i ówdzie nowiutkimi skrzynkami pocztowymi.
Generalnie wyspa i wieś stoi kokosem. To chyba jedyny tutaj przemysł przetwórczy – podnosimy kokosa, siekierą dzielimy go na pół, wydrążamy specjalnym zagiętym narzędziem jego środek który pakujemy do niedużych worków. Trafią one potem do Papeete, ale co się z nimi dzieje dalej to nie wiem – może jako wiórki kokosowe wylądują w Biedronce, a może będą stanowić paszę dla świń, świnie uwielbiają jeść kokosy. Ciekawi mnie czy na tych kokosach można „zbić kokosy”?
Za pośrednictwem anglojęzycznej Pani nauczycielki policjant składa nam ofertę, że nas zawiezie na ładną plażę przy wewnętrznej lagunie. Docieramy tam na pace jego samochodu, no ja akurat jechałem z nim w kabinie, a nasza konwersacja ograniczyła się do wymiany zdań o niedawnym finale mistrzostw europy gdzie Francuzi przegrali z Portugalczykami.
Laguna jako widok – cudowna, różne odcienie niebieskiej wody, od jasno błękitnej przy płytkich brzegach aż do intensywnego granatu w oddali. Na horyzoncie zaś pojedyncze wygięte palmy rosnące na przeciwległym brzegu. Woda pomimo ostrzeżeń lokalesów, że jest zimna ma w rzeczywistości około 25 stopni. Niestety jako miejsce do podziwiania podwodnego świata okazuje się pustynią i to niemal dosłownie. Skruszony do postaci piasku koral i woda… i to wszystko. Największą atrakcją była spotkana niewielka ośmiornica.
Ja dość szybko wychodzę z wody i na migi dowiaduje się, że kierowca musi na chwilę pojechać na lotnisko aby przyjąć i odprawić samolot. Oczywiście korzystam z okazji i zabieram się z nim. Terminal A lotniska krajowego na wyspie Puka Puka składa się z drewnianego dachu w kształcie ostrosłupa pod którym na betonowej płycie o powierzchni może dwudziestu metrów kwadratowych przy stoliku typu ogrodowy dokonuje się odprawy klientów. Drzwi wejściowych do sali odpraw brak, to akurat dobrze, bo tylko tędy może wpaść do środka trochę światła. Na miejscu czekający na powrót swoich pociech ze szkół rodzice oraz duża gromadka lokalnych dzieciaków. Jedna z rodzin zagaduje mnie, mimo wszystko obcokrajowcy z dalekich krajów są tutaj atrakcją. Wypytując mnie skąd płyniemy, jak długo zostaniemy itp. Są bardzo życzliwi i ciekawi innego Świata jaki ze sobą przywozimy. Niewielki samolot ATR ląduje na niedługim betonowym pasie lotniska. Wysiada z niego sześciu pasażerów, wsiada trzech. Polecą dalej, na kolejne atole.
Wracamy z policjantem po resztę załogi a następnie do wioski. Odwiedzamy jeszcze sklep spożywczy, który specjalnie dla nas otworzono. W środku największy wybór jest w olejach silnikowych i klapkach. Ale udało się mi kupić pistacje i czekoladę – nie pytajcie za ile, próbuję już nie przeliczać cen na złotówki bo mnie głowa od razu boli.
Czas wracać na łódkę, aby druga część załogi mogła udać się na ląd. Na pożegnanie otrzymujemy naszyjniki z muszelek, są one tradycyjnym podarkiem na pożegnanie (w przeciwieństwie do naszyjnika z kwiatów który wręcza się na przywitanie). Druga ekipa przywozi jeszcze na łódkę zestawy jedzonka które specjalnie dla nas przygotowała w między czasie Pani nauczycielka, super mięsko, frytki, ryż – typowy tutaj zestaw obiadowy. Odwdzięczyliśmy się koszulkami i kartkami Wassylowymi, a nasz driver dostał jeszcze flaszeczkę wódeczki, żeby mu uprzyjemniała nadchodzący za kilka dni festiwal – święto z okazji zburzenia / zdobycia Bastylii, obchodzone na całej Polinezji podobnie jak we Francji dnia 14 lipca.
Ze pewnym smutkiem ponosimy żagle i ruszamy dalej, spędziliśmy tutaj na lądzie jedynie kilka godzin, a chciałoby się więcej.
Ja zapamiętam głównie palmy kokosowe, niebieskie i zielone kolory oraz bezinteresowną ogromną życzliwość ludzi. Robię sobie też postanowienie, że i ja w przyszłości będę się starał być bardziej pomocny i życzliwy przypadkowo napotkanym osobom. Myślę że to daje dużo radości obu stronom.
A my zmierzamy dalej na północ, w kierunku Markizów, też chcemy zdążyć na festiwal, ten już za trzy dni.
Z muszelkowym naszyjnikiem na szyi nadawał Bolo
Na zdjęciach:
1. Welcome to Puka Puka i jedyni turyści na wyspie od miesięcy
2. Wyspa kokosem stoi
3. Wassylowa załoga na pace
4. Terminal A lotniska Puka Puka
5. Wewnętrzna laguna
Więcej w galerii Puka Puka którą umieścimy jak wpłyniemy w zasięg WiFi.