Dzień żeglugi: 298
Liczba zjedzonych bananów z nutellą: 2
13.07.2016
Droga z Puka Puka na Markizy jest prosta jak trzy metry drutu w kieszeni, ale my robimy lekki banana hals, dzięki czemu przez cały czas wiatr mamy dokładnie z boku. Znów osiągamy zadowalające prędkości, duże przechyły i mokrą żeglugę. Ta ostatnia powoduje, że musimy mieć cały czas zamknięte wszystkie luki i okienka, co skutkuje duchotą i wysoką temperaturą wewnątrz jachtu. Nie da się ani tam wysiedzieć ani nawet wyleżeć. Wiatraczek tuż nad głową daje niewielką namiastkę chłodu. W kambuzie przy garach jest już praktycznie sauna, szkoda tylko, że nie mamy możliwości co chwilę spłukać się obficie zimną wodą. Dobrze, że ten przelot trwa tylko dwie doby.
Dziś po południu mieliśmy branie na wędkę Ali. Coś chwyciło przynętę i pognało w przeciwną stronę tak szybko, że w ciągu kilku sekund wyciągnęło dwieście metrów żyłki aby na koniec szarpnąć tak mocno, że aż się wędka połamała. Co to mogło być? Wielki tuńczyk? Marlin? Kraken? Torpeda? Szczegółowe dochodzenie nie przyniosło odpowiedzi.
Wieczorem znów wyścig z czasem, chcemy zdążyć zakotwiczyć jeszcze przed nocą. Przez ostatnie dwie godziny wspomagamy się silnikiem i z ostatnimi mocno zakrzywionymi promieniami słońca, wspomagani dodatkowo dużym szperaczem rzucamy kotwicę w zatoce Omoa. Jesteśmy na Markizach.
14.07.2016
Dziś 14 lipca, święto narodowe we Francji, a że Polinezja to prawie Francja to i na niemal wszystkich tutejszych wyspach odbywa się „Festiwal”. Na starym kontynencie są parady, przemówienia, przeloty samolotów tuż nad głowami, a potem koncerty i pokazy sztucznych ogni. Ludność Polinezyjska nieco inaczej obchodzi to święto, przygotowując się do niego co najmniej od miesiąca. Już w poprzednich miejscowościach mieliśmy okazję podglądać jak wieczorami część mieszkańców spotyka się w umówionym miejscu i przy dźwiękach bębnów i innych instrumentów „do pukania” ćwiczą zawiłe układy taneczne. W zespole występują zarówno kilkuletnie dzieciaki jak i starsze panie i panowie, zapewne wszyscy ci którzy tylko chcą się zaangażować, a tych nie brakuje.
Dziś zaś czeka na nas „Crème de la crème” - pokazy ludowe w Omoa na Fatu Hiva. Wieczorem zasiadamy przy jednym ze stolików w dużym namiocie, tuż za zespołem muzycznym. Owi grają głównie na różnego rodzaju bębnach, dołączając dziwacznie wyglądające instrumenty szarpane przypominające w brzmieniu mandolinę. Ponad dwudziestka tancerzy obojga płci przyodziana w tradycyjne polinezyjskie stroje rytmicznym krokiem kręcąc przy tym bioderkami powoli wkracza na scenę. Szczegółowo opracowywany wcześniej program artystyczny opowiada poprzez śpiew, muzykę, taniec i stroje ich wyspiarską historię - przybycie na te ziemie, budowę i rozwój osad, codzienne życie, zapewne jest też coś o miłości. Wygrywane rytmy i śpiewane pieśni płynnie przechodzą w kolejne, zmieniane są czasem także stroje, szczególnie kobiece. Trudno zrozumieć dokładnie o czym śpiewają, nikt z nas nie zna tutejszej odmiany języka polinezyjskiego. Wyraźnie jednak słychać, że występuje w nim dużo więcej samogłosek niż spółgłosek – „tacha e mau, oi enea tuo”, albo jakoś tak. Siedzimy z wypiekami na twarzy i przenosimy się nastrojem w ten polinezyjski świat i nawet nie wiem kiedy mija półtorej godziny. To było super przeżycie, a ja jeszcze raz podkreślę, że te występy mozolnie przygotowywane od tygodni nie są dla pokazu czy rozgłosu, nie dla turystów których tu przecież poza nami nie ma, nie dla chwały czy historii, ale dla własnej radości i zabawy, no i pewnie troszkę dla podkreślenia ich pochodzenia oraz kultywowania tradycji ludzi Polinezji. I powiedzcie mi, czy to nie jest piękne?
15.07.2016
Od rana prace gospodarcze. Na początek tankowanie wody. Kran znajduje się na kei w niewielkim porciku dla lokalnych łódek. W praktyce służy głownie dzieciakom dla ochłody i spłukania słonej wody po kąpieli w oceanie. W porciku jest jednak martwa fala, która nieco rzuca naszym niewielkim pontonem. Także noszenie kilkadziesiąt metrów od kranu sześćdziesięcio kilogramowych beczek nie należy do przyjemności. Szybko więc wprowadzamy innowację w procesie tankowania i łączymy nasze węże tak, aby sięgnęły od kranu wprost do beczki na łódce, którą to stajemy do burty jednej z motorówek. Operacja tankowania trwa teraz z pewnością nieco dłużej, ale skorzystają na tym nasze plecy i kręgosłupy, które nie lubią nosić ciężarów.
Wieczorem znów udajemy się na pokazy. Okazuje się, że na wyspie są dwie miejscowości więc i dwa zespoły. Drugiego dnia następuje ich zamiana i goście tańczą u gospodarzy i na odwrót. Kolejny pokaz jest oczywiście nieco odmienny – inne stroje, inne układy, nowe pieśni, ale wyraźnie daje się rozpoznać, że opowiada tą samą historię, przybyszy z dalekich krajów mieszkających radośnie na swoich wyspach. Znów robię dziesiątki zdjęć i krótkich ujęć wideo, mam nadzieję, że pozwolą zapamiętać choć trochę magii z tych chwil.
16.07.2016
Przenosimy się do sąsiedniej zatoki o nazwie „zatoka dziewic”, ciekawe czy jakąś spotkamy… Leży nad nią niewielka wioska Hanavave. Główną atrakcją tego miejsca jest otaczająca je przyroda i występujące formacje skalne. Widok z jachtu zapiera dech w piersiach. Według wielu napotkanych w książkach opisów tego miejsca to jeden z najpiękniejszych widoków który można spotkać na Świecie. Niemal pionowe skały, nietypowe w formy skalne, bujna urozmaicona roślinność i niewielka mieścina wciśnięta w dolinę pomiędzy nimi. Tak, dla tego widoku z pewnością warto tu przepłynąć pół świata. Pewnie dlatego na niewielkim kotwicowisku buja się już kilka jachtów, pewnie z kimś przyjdzie nam się wkrótce zapoznać, taki to już zwyczaj pośród żeglarzy na dalekich morzach – nieodparta chęć poznawania cudzych historii.
17.07.2016
Dzień rozpoczynam wcześnie rano odwiedzając lokalny kościół. Dla mnie to już tradycja i jak tylko jest możliwość w niedzielę udaję się na mszę świętą. Ceremonia niby przebiega tak samo jak u nas, w końcu panuje tutaj powszechnie kościół katolicki, ale pieśni śpiewane w języku polinezyjskim, często na dwa głosy i to przez niemal wszystkich wiernych są tak radosne i melodyjne, że… aż śpiewam z nimi. Przed kościołem po mszy zapoznajemy się z załogą katamaranu „Cheeky Monkey” z mieszaną załogą anglojęzyczną załogą. Za chwilę odpływają, ale umawiamy się z nimi na spotkanie w następnym porcie.
W niedzielę po mszy otwiera szeroko swoje drzwi lokalny sklepik. Odwiedzamy go i my chłodząc się zimnym napojem i lodami. Artur na tą okazję zabrał ze sobą statkowe łyżeczki. Pozostało jeszcze znaleźć lokalnego artystę-rzeżbiarza, u którego nabywam niewielki drewniany posąg Tiki –boga w którego wierzono w dawnych czasach. Oryginalne kamienne posągi można jeszcze spotkać na niektórych wyspach Markizów.
Po południu z Magdą, Natalią i Marcinem udajemy się nad wodospad. Mieści się on wewnątrz wyspy i biorąc pod uwagę panujące tu tropikalne temperatury po drodze można się dosłownie napocić. Ale warto. Woda spada po skale z wysokości około 100 metrów, wpadając do malutkiego jeziora otoczonego z drugiej strony głazami. Teraz, po południu zagląda tutaj także słońce, co dodaje uroku. Wskakujemy wszyscy do wody i podpływamy pod spadające z góry krople. Rozkoszujemy się tutaj każdą chwilą wiedząc, że w to dzikie i niepowtarzalne miejsce trafia naprawdę niewiele osób. Teraz już chyba wiem, dlaczego blisko sto lat temu przyjechał tutaj Thor Heyerdahl chcąc żyć w otoczeniu i zgodzie z naturą.
Modyfikujemy trochę nasze plany i wieczorem ruszamy na kolejną wyspę Hiva-Oa, do niewielkiego choć drugiego co do wielkości na Markizach miasteczka Atuona. To tam na nas czekają na „Cheeky Monkey”.
18.07.2016
Pokonanie czterdziestu pięciu mil z dwudziesto węzłowym wiatrem wiejącym dokładnie z boku jest przyjemnością, a osiągane prędkości pomimo mocno zredukowanych żagli na tyle wysokie, że przez ostatnie kilka godzin musimy hamować, stając niemal w dryf. Do zatoki i na kotwicowisko wchodzimy z pierwszymi promieniami słońca. Jest dość tłoczno, ale znajdujemy i kawałek wody dla siebie. Na szczęście jest dość płytko, więc wydane dwadzieścia metrów łańcucha ograniczy nieco nasze kręcenie się.
„Polski jacht, Polski jacht tu jacht Balaton” rozbrzmiewa w radio po polsku ale z jakimś odmiennym melodyjnym akcentem. Odpowiadamy na wywołanie i okazuje się, że czterdzieści metrów obok nas na niewielkim jachcie przebywa dwóch Czechów – Andrzej i Tomasz. Wkrótce obaj pojawiają się u nas na pokładzie na obiadek i ploteczki. Andrzej nieźle mówi po Polsku, może dla tego że ponad dwa lata spędził kiedyś w Szczecinie przygotowując się do wyprawy na jachcie Polarka dookoła Świata. Okazało się zresztą, że mamy kilku wspólnych znajomych. Tomasz także dobrze rozumie nasz ojczysty język. Urodził się wszak przy granicy z Polską i jako dziecko oglądał głównie polską telewizję i nasze bajki. Przeprowadzają akurat jacht z Karaibów na Filipiny, ale złapali po drodze trochę awarii, omal nie stracili masztu i od dwóch miesięcy się tutaj naprawiają. A to nie jest łatwe, bo na każdą zamówioną z Papeete część muszą czkać nawet miesiąc. Nie narzekają jednak, czas tu leci powoli i błogo.
Wieczorem wpadają do nas ludziki z „Cheeky Monkey – Krysia z Nowego Jorku, Tasha gdzieś z głębi Stanów, Jemma z Południowej Afryki i Liam z Nowej Zelnadi. Na pokładzie został ich angielski kapitan zmęczony całodniową procedurą administracyjną. Wszyscy są dość młodzi i płyną na tym wypasionym nowiutkim katamaranie od Karaibów. Są zaskoczeni jak wygląda nasz Wassyl. Zresztą większość odwiedzających nas ludzi jest pozytywnie zaskoczona – dużo ładnego drzewa, tradycyjnych mosiężnych zegarów, wykładziny, przestronna stalowa kuchnia, stylowy salonik kapitana na rufie. Faktycznie nasz jacht to swego rodzaju tradycyjny okręt jakie rzadko już się spotyka. Jeśli nawet się takie spotyka to zazwyczaj są zapuszczone i zniszczone upływającym czasem, a nasz (o ile posprzątamy) nadal wygląda jakby dopiero wyszedł ze stoczni.
Ugościliśmy ich domowym (a raczej łódkowym) wypiekiem oraz boskim napojem którego receptura jeszcze jest utajnione, ale istotne jest, że jego temperatura osiąga jedyne kilka stopni. Rozmowy toczyły się do późna w nocy, każdy opowiedział w skrócie swoją historię i dalsze plany. Wygląda na to, że mamy szansę się jeszcze nie raz spotkać, a póki co umawiamy się na jutro na zwiedzanie ich łódki.
Znów jest strasznie ciepło i duszno. Wynoszę na pokład materac i poduszkę. Nocna bryza nieco chłodzi ciało ale ryzykuję nagłym deszczem który przelotnie pada tu co kilka godzin. Zawsze to jednak kilka godzin snu w sprzyjających warunkach cieplnych.
Z soczkiem w dłoni i kroplami potu na czole nadawał Bolo