Do Raroia pozostało 208Mm
Temperatura na zewnątrz +34 stopnie
Temperatura odczuwalna chyba ze sto stopni
06.08.2016
Ruszając w morze z Nuku-Hivy nie wiedziałem jeszcze dokładnie dokąd popłyniemy. Opracowałem dwie koncepcje - pierwsza prowadziła na odległe o ponad czterysta mil wyspy archipelagu Tuamotu, a dokładniej na Raroię, pierwszy z atoli który planujemy odwiedzić. Obawiam się jednak dość silnych wiatrów z kierunku SE które mają wiać przez kilka dni. Wprawdzie dwadzieścia kilka węzłów wiatru nie stanowi dla nas problemu, żegluga trochę mokra i trochę kolebiąca ale szybka i bezpieczna. Bardziej się obawiam, że dość ostry kierunek wiatru może nas za bardzo zepchnąć na zachód i nie trafimy w pierwsze z zaplanowanych atoli, a wrócić na nie później pod wiatr, prąd i fale byłoby już praktycznie niemożliwe.
Druga koncepcja zakłada odpalenie silnika, wybranie żagli na blachę i przeskoczenie ostro pod wiatr na pobliską wyspę Ua-Pou, a tam w jednej z zatoczek przeczekanie co najmniej dwóch dni aż wiatr wykręci bardziej na wschodni. Tylko czy jesteśmy w stanie pójść tak ostro pod wiatr? Jak duża będzie fala? To dopiero się okaże gdy wypłyniemy zza wyspy którą spokojnie teraz okrążamy od zachodu.
Fala i wiatr pozwalają nam trzymać kurs na zawietrzną stronę wyspy Ua-Pou. Największy port i miejscowość na wyspie – Hakahau znajduje się na północnym jej brzegu, obawiam się jednak znacznego rozkołysu od wchodzącej i odbijanej od skał fali. Wybieram zatem mniejszą ale bezpieczniejszą zatokę Hakahetau, z niewielką wioską o tej samej nazwie co zatoka. W ogóle patrząc na mapę łatwo dostrzec, że nazwy wszystkich miejscowości na wyspie nadał chyba jakiś stary wódz po udanej, długiej imprezie. Korzystał przy tym z kolejnych słów znalezionych w pewnym starym porzuconym afrykańskim słowniku: Haakuti, Hakahau, Hakamaii, Hakatao, Hakatehau i Hohoi.
Tak czy owak tuż po północy rzucamy hak, wydajemy pięćdziesiąt metrów łańcucha i „tak stoimy”, mimo, że trochę nami buja.
07.08.2016
Pierwsze kroki wczesnym popołudniem kieruję do pobliskiego sklepu i jak to już jest w zwyczaju z lodówki wyciągam półtora litrową flaszkę coca-coli za jedyne dwadzieścia polskich złotych (nie, nie przyjmują tu naszej waluty, ale w przeliczeniu wychodzi dokładnie tyle). Szwendam się dalej po wiosce, przypomina mi ona wszystkie pozostałe które już odwiedziliśmy. Ma około stu mieszkańców, kościół, dwa sklepy spożywcze, dużo bujnej zielonej roślinności dookoła, niewielki strumyk i… budkę telefoniczną. Budka z automatem telefonicznym (tak to się kiedyś chyba określało) znajduje się w każdej wsi, ale to naprawdę w każdej. Raz znaleźliśmy taką w miejscu gdzie mieszkały tylko dwie rodziny. Wyobrażacie to sobie? Dwa domy, pies, kot i budka telefoniczna. O dziwo, co sam sprawdziłem, telefony są jak najbardziej sprawne. Posiadając odpowiednią kartę telefoniczną z impulsami można by zadzwonić do dowolnego miejsca na świecie – prosto z buszu. Mam wrażenie, że ileś tam lat temu rząd francuski ogłosił przetarg na instalację budek telefonicznych w każdej, nawet to najmniejszej miejscowości na Markizach. Więc stoją dziś dumnie, często w samym centrum wioski. Stoją, pobierają prąd i tylko… nikt z nich nie korzysta. Dociera już tutaj sygnał lokalnej sieci komórkowej, więc kto by tam korzystał z budki – smutny ich los.
08.08.2016
Nie udało się do Hakahau dopłynąć łódką może uda się dojechać stopem. Wraz z Natalią i Alicją stajemy przy drodze na wylocie z wioski w oczekiwaniu na jakiś samochód. Małe miejscowości to i mało samochodów pomiędzy nimi jeździ. Na szczęście po około dwudziestu minutach dostrzegamy żółtą toyotę jadącą w naszym kierunku. Wszystkie kciuki w górę i po chwili pakujemy się na tylnie siedzenie auta należącego do tutejszej poczty i telekomunikacji. Chłopaki wracają chyba z jakiś prac w terenie, bo na pace mają trochę sprzętu a na dachu drabinę.
Droga wije się jak szlauch ogrodowy po zimie, do tego co chwilę wspinamy się na górę aby potem zjechać w dolinę. Droga jest częściowo zrobiona z betonowych płyt, czasem zaś szutrowa, tak czy siak teraz już rozumiem, dlaczego mieszkańcy posiadają wyłącznie samochody terenowe. Nie prowadzimy w trakcie jazdy burzliwej rozmowy, bo nasz kierowca i pilot ledwie mówią po angielsku. Udaje im się wytłumaczyć, że przypłynęliśmy łódką z Polski, że jesteśmy w rejsie dookoła Świata, że jedziemy do dużej wioski zrobić zakupy i pozwiedzać oraz że będziemy szukać potem auta na powrót. Po dłuższej chwili gościu odwraca się i z trudem tłumaczy, że oni pierwszy raz spotykają kogoś z Polski i że mogą nas później podrzucić z powrotem. Super, hurra, choć trochę się dziwię, bo droga liczy sobie piętnaście kilometrów, a biorąc pod uwagę jej ukształtowanie i stan zabiera to niemal godzinę. Może ich życzliwość łamie i takie bariery? Tłumaczą jednak dalej, że najpierw pojedziemy do jakiejś tam innej miejscowości i tam będziemy „make love - Ok.? ”. NIE, NIE JEST OK… dziewczyny trochę struchlały a ja stanąłbym jak wryty gdybym mógł w samochodzie stanąć. Propozycja oczywiście nie przeszła, na szczęście oni ruszyli dalej i wysadzili nas pod pobliskim sklepem. Nie wiem czy to są ich zwyczaj na szybkie międzynarodowe znajomości, czy szukali łatwej szansy. Gdyby jechały z nimi tylko dziewczyny to może bym rozumiał ich podchody, ale siedziałem tam i ja, i wcale im to nie przeszkadzało. Nie wiem jaką rolę w ich planie przewidzieli dla mnie… czy miałem się przyłączyć do ich bunga bunga czy też pozostać w aucie i grać na komórce. Dziś tą sytuację odbieramy jako śmieszną anegdotę, ale wtedy było niewielkie przerażenie i jeszcze większe zdziwienie. Tak czy siak dostaliśmy się do największego miasta na wyspie (miasto to może trochę za dużo powiedziane).
Dobrze, że tu nie przypłynęliśmy, miejsca w osłoniętej części portu niewiele, stoją już trzy łódki i na kolejną bezpiecznego miejsca nie ma. Podczas dłuższego spaceru odwiedzamy sklepy, prawie odwiedzamy pizzerię (jednak nikt nie był jeszcze tak głodny), Alicja obrabowuje bank, a bardziej precyzyjnie bankomat. Podglądamy też kąpiące się dzieciaki w porcie. Nic tu po nas, trzeba wracać. Tym razem w pierwszym zatrzymanym samochodzie jest jakieś starsze małżeństwo, a my przezornie pakujemy się z tyłu na pakę. Powrót można by rzec, że bez przygód, trzeba było jedynie mocno trzymać się wszystkimi rękami i nogami na każdym z sześćdziesięciu czterech zakrętów, bo gość dobrze znając drogę obrał tempo bardziej rajdowe niż turystyczne.
Godzina jeszcze młoda, więc po krótkim namyśle obieramy drogę na pobliski wodospad. Wodospadów na Markizach jest chyba jeszcze więcej niż posągów Tiki i w przeciwieństwie do tych drugich udaje nam się je odnaleźć. Tak jest i tym razem, droga standardowo prowadzi trochę po błocie a trochę po kamieniach, dwukrotne przejście niewielkiego strumienia tym razem nie jest problematyczne gdyż wody w nim jest ledwie po kostki. Sam wodospad jest zdecydowanie najmniejszy ze wszystkich dotychczas odwiedzonych, ma może z dwadzieścia metrów, ale jest chyba najbardziej urokliwy. Dookoła niemal pionowe skały, a pod nim niewielka niecka wypełniona wodą, idealna do kąpieli. Wejście pod sam wodospad nie jest sprawą łatwą, spadająca z dość wysoka woda nie ma już właściwości masujących a raczej biczujące, i to dość zdrowo. Do tego zimny wiatr schodzący wraz z wodą skutecznie wypycha mnie na środek oczka wodnego. Udaje się za to wejść za wodospad, pomiędzy skałę a spadającą wodę. Robię to chyba po raz pierwszy w życiu i wrażenie jest niesamowite - wszechpanujący pył wodny i ogromny otaczający huk, do tego masa wody lecąca tuż przed moimi oczyma. Natalia przechodząc na drugą stronę wodospadu zrealizowała jedno ze swoich marzeń. Warto realizować właśnie takie marzenia.
09.08.2016
Ponoć trzy kilometry w buszu mieszka od ponad dwudziestu lat pewien stary Niemiec. Trzeba to sprawdzić, wybieramy się więc z Alicją i Natalią na kolejną wycieczkę, tym razem głęboko w las. Prowadzi tam leśna rozmokła droga, nie musimy więc przebijać się przez krzaki czy przeprawiać przez rwące rzeki, trzeba jedynie uważać na spadające kokosy. Jak taki trafi w głowę to zazwyczaj zabija, i to na śmierć! A palm kokosowych dookoła całe mnóstwo i obchodzić łukiem wszystkich się nie uda. Ryzyk fizyk mówię sobie i słyszę uderzenie kokosa gdzieś dwadzieścia metrów za moimi plecami – jeszcze żyję. Ponoć spadające kokosy to najczęstsza przyczyna wypadków na tutejszych wyspach.
Manfred w dawnych czasach trenował sztuki walki i mieszkał gdzieś w Niemczech. Potem założył własny biznes – dziś nazwalibyśmy to SPA. Niestety pewnej nocy biznes wart milion marek poszedł z dymem, a on pozostając z niczym i nikim po dziesięciu dniach spakował walizkę i postanowił wyjechać na Tahiti, gdzie był już jego kolega. Tu nie znając żadnego innego języka niż niemiecki zrobił po roku kurs pilota helikopterów i przyczynił się do elektryfikacji wielu polinezyjskich wysp. Potem osiadł głęboko w lesie na Ua-Pou, posadził w swoim ogródku wiele ciekawych drzew, w tym: kakaowce, orzechy macadamia, granaty, banany, pomelo i wiele innych. Gdzieś z boku rośnie pieprz, kawa, avocado, po zagrodzie wędrują kury, psy i koty. Wiedzie tu prawie samotne życie, przytulił oczywiście lokalną polinezyjską piękność i mówi, że ma tu wszystko. Jest niemal samowystarczalny. Prąd wytwarza z własnej konstrukcji elektrowni wodnej, wodę przynosi mu strumyk. Manfred produkuje własne wyroby czekoladowe, wyłącznie z naturalnych produktów, większość zresztą rośnie w jego zagrodzie. Te sprzedaje przypływającym tu na statku Aranui 5 kilkanaście razy w roku turystom. Na czekoladę skusiliśmy się i my, jest naprawdę bardzo dobra i smakuje jakoś inaczej, a przy niesamowitych i nietypowych opowieściach Manfreda spędzamy kilka godzin.
Przed wieczorem ruszamy dalej, opuszczamy ostatecznie Markizy i kierujemy się na południe na wyspy Tuamotu. Tu na wyspie Raroia ponad sześćdziesiąt lat temu lądował Thor Heyerdahl i jego wyprawa Kon-Tiki. Dlatego i my wybraliśmy właśnie tą wyspę jako pierwszą do eksploracji.
Z kostką czekolady ‘produced by Manfred’ nadawał Bolo