Przeloty pomiędzy atolami Tuamotu nie przekraczają zazwyczaj stu mil morskich. Dokładnie tyle drogi mamy do Manihi. Tam Alicja po prawie roku podróży z nami wsiądzie do samolotu linii Air Tahiti a potem Air France i poleci do domu. Wraca do Polski, gdyż musi kontynuować przerwane studia z zakresu weterynarii, choć w jej oczach widzę, że wcale nie ma na to ochoty.
Żegluga jest nad wyraz spokojna, nawet fale niezbyt często wchodzą na pokład. Większość swojej nocnej wachty spędzam więc na zewnątrz, znów obserwując mocno rozświetlone blaskiem gwiazd niebo, to mi się chyba nigdy nie znudzi.
Do przesmyku prowadzącego do wnętrza atolu docieramy nad ranem. Tym razem wejście jest wymagające, nie tylko ze względu na prądy, ale też niewielkie głębokości. Zapas wody pod stępką według mapy wynosić będzie tylko pół metra, a tor podejściowy nie jest tu ani szeroki ani prosty. W środku przesmyku silnik kręci się już na dość wysokich obrotach, a my robimy niecałe dwa węzły do przodu. Muszę często i mocno korygować kurs aby przeciwdziałać prądom które chcą cały czas zepchnąć dziób raz w lewą a raz w prawą stronę. Głębokość wyświetlana na sondzie wyraźnie maleje – dwa, półtora, jeden, zero sześć metra zapasu nad dnem. Najgorsze już przeszliśmy więc jeszcze mocniej pcham manetkę do przodu aby przyspieszyć i jak najszybciej wyrwać się z tego niebezpiecznego miejsca. Ale obroty silnika nie wzrastają, nawet jak by trochę zmalały. Co jest, nie, TYLKO NIE AWARIA, nie w takim miejscu, nie w tym momencie. Gdyby silnik odmówił posłuszeństwa to w kilka chwil prąd o sile ponad czterech węzłów porwał by Wassyla i zepchną na rafę znajdującą się kilkanaście metrów od nas. Nie byłoby szans na jakąś rozsądną reakcję, jak choćby postawienie żagli. Jest zbyt wąsko, zbyt płytko, mamy zbyt duży prąd. Marcin biegnie szybko do maszyny aby sprawdzić co może być nie tak. Ja mam nadzieję, że to może szwankuje manetka albo linki prowadzące od niej do silnika, więc na wszelki wypadek już jej nie dotykam czekając aż wpłyniemy na spokojniejszą wodę. Tak też się dzieje, odetchnąwszy z ulgą wyrywam się z tego rwącego potoku wody i zmierzam na pobliskie kotwicowisko. Cumujemy naprzeciw głównej wioski – Paeua, mając nadzieję, że po zbadaniu głębokości w niewielkim porciku uda nam się jak to było dotychczas zacumować gdzieś do nabrzeża.
Płynę z Alicją pontonem penetrować port. Długi na ponad dwa metry bosak służy nam do badania głębokości na wejściu do basenu portowego oraz wzdłuż jego nabrzeży. Po dokładnych oględzinach okazuje się, że możemy bezpiecznie zacumować jedynie do dużej aluminiowej pływającej platformy, służącej tubylcom do rozładunku towarów ze statku. O zezwolenie powinniśmy zapytać w urzędzie miasta, ale dziś jest sobota i jest zamknięty. Mimo wszystko decydujemy się na ten manewr i po niespełna godzinie bezpiecznie na sześciu cumach stoimy w niewielkim basenie portowym atolu Manihi. Może tu staniemy się posiadaczami najpiękniejszych czarnych pereł, bo atol ten ma największą ilość farm perłowych i jest ich największym ich eksporterem w całej Polinezji Francuskiej.
Sophia którą spotkaliśmy na Mangarevie powiedziała kiedyś, że nie musimy szukać pereł, perły same znajdą nas. I miała rację. Już po kilku godzinach postoju przyszedł pod jacht młody chłopak i zaoferował do sprzedaży perły o różnych rozmiarach, kształtach i barwach. Zgodnie ze swoim planem zamiast płacić za te kuleczki cenną polinezyjską walutą przeszedłem na handel wymienny stawiając na burcie dużą smaczną wódeczkę zakupioną na ten właśnie cel dawno temu w Ushuaia. Alkohol na środku Pacyfiku jest mało dostępny i nieprzyzwoicie drogi, więc bez problemu wymieniam go na kilka pereł o różnej wielkości. Koleś tłumaczy mi, że zbiera wódeczkę na swoje urodziny, które obchodzi w grudniu, jeśli tak, to będzie miał pewnie pokaźne zapasy. Za drugą flaszkę perły pozyskuje Natalia, takiej samej wymiany dokonuje jeszcze Alicja. No to staliśmy się potentatami perłowymi, a gość ma w reklamówce alkoholu dla pół wioski. My jesteśmy zadowoleni i on też – good business.
Wieczorem w kokpicie spotykamy się aby uroczyście pożegnać się z Alicją. Artur wręcza jej przygotowaną uprzednio przeze mnie opinię z rejsu. Przepłynęła z nami szesnaście i pół tysiąca mil morskich, to niemal pełen obwód ziemi. Odwiedziliśmy w tym czasie osiemdziesiąt dwa miejsca na czterech kontynentach – krótko mówiąc, kawał Świata. Alicji łezka kręci się w oku, jej głos się łamie, nie jest chyba łatwo zakończyć swoją przygodę w trakcie trwania rejsu, w połowie zaplanowanej trasy. Przy smacznej sałatce, galarecie, koreczkach, i pozostałej resztce mocniejszych trunków które uchowały się przed barterową wymianą na perły spędziliśmy dobre kilka godzin. Alicja, będziemy za Tobą tęsknić…
28.08.2016
Widzieliście kiedyś lotnisko do którego nie da się dojechać samochodem? Piesza wycieczka także skazana jest na niepowodzenie bo lotnisko zlokalizowane jest na niewiele większej od pasa startowego wyspie. Jak łatwo się domyślić, pozostaje dopłynąć tam łódką. Tak też docieramy z Alicją, Natalią i Grzesiem na wodny parking tuż obok lotniska. Podrzucił nas pewien jegomość dużą motorówką należącą do tutejszego Urzędu Miasta. Terminal lotniska jest nawet dość rozwinięty, znajduje się w nim niewielki punkt przyjmowania bagaży, toaleta oraz mini bar z napojami. Gdy Alicja zajęta jest nadawaniem bagażu pytam gościa z obsługi o której wyląduje samolot. „nie wiemy, ten co miał tu przylecieć zawrócił do Papeete, a jaki i kiedy tu przyleci nie wiadomo, próbujemy się dodzwonić po jakąś informację”. No nieźle, samolot zawrócił, ciekawe czy ma awarię, czy może coś się stało jednemu z pasażerów. Czeka nas zatem nieco dłuższe czekanie na lot. Wychodzimy przed lotnisko naprzeciwko którego znajduje się błękitna laguna z niewielkimi plażami. Nieźle położone jest to lotnisko.
Czas się dłuży, leżymy na ławkach i czekamy. W końcu po prawie trzech godzinach na pasie startowym ląduje samolot typu ATR. Takie same latają, a przynajmniej latały czasem na trasie Szczecin-Warszawa. No i zaczął się ryk... - może nie taki głośny i burzliwy, jednak Alicji i Natalii łzy po policzkach pociekły podczas ostatnich uścisków. Wyściskaliśmy Alę i my z Grzesiem, niech cała i zdrowa wraca do kraju. Czekają ją tam rodzinne atrakcje oraz kosmetyczki, fryzjerzy i inne takie babskie sprawy. Ciekawe jak się odnajdzie po roku morskiej włóczęgi, może być jej ciężko, a na pewno dziwnie. Jak by co zawsze może się spakować i do nas wrócić.
Wyprawa na lotnisko zajęła niemal cały dzień, a po powrocie udało nam się podczas wieczornego spaceru zlokalizować wreszcie słynnego Fernando, który to opiekuje się żeglarzami tu zapływającymi i od którego w pierwszej kolejności zdobywamy dostęp do Internetu.
29.08.2016
Zmiany, zmiany, zmiany. Załoga pomniejszona o jedną osobę musi zostać przeorganizowana. Nie ma już możliwości płynąć schematem kapitan plus cztery dwuosobowe wachty. Wracamy więc do trzech wacht, a Marek po trudnych zapewnie rozmowach z Arturem zgodził się na razie pełnić funkcję kuka. Oczywiście każdego dnia do pomocy będzie miał dodatkową duszyczkę, jednak teraz to on decyduje co kiedy posiekać i co wrzucić do gara. Nam zostało potem owy gar umyć. Na pewno będzie ciekawie.
W ciągu dnia idziemy z Natalią trochę popływać. Dajemy się porwać wchodzącemu do laguny prądowi i płyniemy wzdłuż rafy koralowej. Dookoła nas mnóstwo kolorowych rybek, dwie ośmiorniczki i jakieś rekiny, które na nasz widok dały nura w pobliską głębinę. Woda przeraźliwie ciepła, choć tubylcy twierdzą, że w tym roku jest ogólnie zimno i że El Niño nie będzie. Dla nas to dobra nowina, bo jak nie ma El Niño to i okres huraganów jest zazwyczaj łagodniejszy.
Marcin wczoraj i dziś poluje na ryby z jednym z lokalnych chłopaków, strzelając do rybek z kuszy. Nawet udaje się ustrzelić jakieś ciekawe okazy, więc dziś na obiad rybka, a nadwyżka ląduje w zamrażarce.