31.08.2016
Jakoś nie możemy uciec od pereł. Wczoraj rozmawiałem z Fernando, lokalnym sympatycznym gościem u którego zaopatrujemy się w bagietki, hurtowe ilości wody i internet, i zapytałem o możliwość odwiedzenia jednej z farm pereł. On wykonał jakiś telefon i skierował nas do mieszkającego prawie na końcu wsi niejakiego John’a. Ten z kolei, gdy zobaczył nas dziś rano od razu wyciągnął pokaźny zestaw perłowych kuleczek i rozłożył je na stole. Niesamowici są Ci Polinezyjczycy – przed nami turla się niezła kasa, a gość nas zostawia samych mówiąc, aby na koniec jak już sobie coś wybierzemy podejść do niego i uregulować należność. Nikt by się tych kuleczek przecież nie doliczył, a jak mawia przysłowie okazja czyni złodzieja. Ale w takiej sytuacji człowiek, a przynajmniej ja czuje się tak niesamowicie, że obcy bądź co bądź ma takie zaufanie, że zrobię wszystko aby nic nie kombinować, aby właśnie dowieść, że tak może, powinno być. Znów wybieramy sobie po kilka perełek, tym bardziej, że po raz pierwszy ceny są przyzwoite. Idziemy na koniec zapłacić, ale okazuje się, że John nie ma wydać. Co robi? „Zapłacicie mi jutro, będę o siódmej trzydzieści po bagietki to podejdźcie i zapłaćcie” – mówi. Kocham tych ludzi…
Zakupy zakupami, ale udało się też z Johnem dogadać, aby zorganizował nam zwiedzanie „fabryki pereł”. Siedzimy więc w pięć osób na dużej łodzi i podążamy do pobliskiego zespołu niewielkich domków posadowionych na palach na koralowym wypłyceniu. Tam kilka osób uwija się w otoczeniu muszli perłopławów o różnej wielkości. W trakcie wizyty poznajemy dokładny proces hodowania pereł. Wszystko zaczyna się od malutkich muszelek, które można w naturalny sposób wyhodować lub kupić na rynku po sześćdziesiąt centów za sztukę. Te starannie przyczepione w większych grupach do dwumetrowych sznurków podwieszone są następnie w wodzie na głębokości około ośmiu metrów. Tam przyszłe perłopławy dojrzewają sobie spokojnie, bo otoczone dodatkowo siatką która zabezpiecza je przed rybami. Po około roku, czasem dwóch, duże już muszle są wyciągane aby przejść proces zaszczepienia. Polega on na włożeniu do wnętrza perłopławu niewielkiej kuleczki która stanie się w przyszłości perłą oraz niewielkiego starannie wybranego fragmentu ciała innego perłopławu, który to ma zainicjować cały proces. Całość wygląda niczym jakaś operacja, bo samą muszlę otwiera się tylko troszeczkę, aby nie uszkodzić żyjącego tam organizmu, a w jej wnętrzu operuje specjalnie stworzonymi narzędziami prawie chirurgicznymi. Taka zaszczepiona muszla znów trafia przywiązana i zabezpieczona do wody. Wszczepione elementy są przez perłopław traktowane jak ciało obce i chcąc się przed nimi uchronić otacza je ona powoli wytwarzaną masą perłową która twardnieje stając się perłą. Proces te zachodzi przez kolejne dwa lata, po których to muszla po raz kolejny trafia na warsztat, a może bardziej na OIOM, aby starannie bez uszkodzenia żyjącego organizmu wydobyć z wnętrza perłę. Czasami bywają one nieco zdeformowane lub mają nieregularną barwę czy połysk i wtedy stanowią właściwie odpad, lub są sprzedawane za kilkaset franków (kilka złotych) turystom takim jak my. Te cenniejsze okazy trafią na największy w okolicy rynek pereł w Papeete, a potem w Świat, do najlepszych jubilerów na Świecie. Muszle które wydały ładne perły są zaszczepiane ponownie, te którym nie wyszło trafiają albo do talerza w lokalnej restauracji albo jako odpad do wody.
Ze statystycznego punktu widzenia, na tej akurat farmie rocznie przetwarzanych jest dwieście tysięcy muszli perłopławów. Połowa z nich wydaje perły, ale tylko dziesięć procent z nich nadaje się do jubilerstwa. Gdy zapytałem o najdroższe wyhodowane tu okazy dowiedziałem się, że ostatnio udało się sprzedać siedem dużych pięknych pereł za dwa miliony franków, czyli około osiemdziesiąt tysięcy złotych. Cały biznes jest jednak dość trudny, konkurencja na Polinezji duża, a dodatkowo w ostatnich latach perłopławy nękane są jakimiś chorobami, i część z nich po prostu umiera. Nie mniej jednak, dla wielu jest to nadal podstawowe źródło dochodów, a tu w Manihi z pereł żyje znaczna część mieszkańców. Po wyciągnięciu własnej perełki usatysfakcjonowany wracam na jacht. W moim niewielkim woreczku ze skarbami mam już dwanaście różnych okazów, wystarczy na pamiątki dla tęskniących mam nadzieje w kraju dziewczyn.
Zaraz po powrocie z farmy oddajemy cumy i płyniemy na drugą stronę wyspy. Ponoć tam znajduje się piękna laguna na której warto spędzić choć kilka chwil. Droga do niej nie jest długa, do przepłynięcia jest raptem czternaście mil, ale muszę bardzo uważać, bo tu i ówdzie bez większego ostrzeżenia (bo nie zaznaczone na mapie) wyrastają ledwo schowane pod powierzchnią wody korale, które nawet dla naszego stalowego pancernego kadłuba mogą być bardzo niebezpieczne. Na szczęście wysoko znajdujące się akurat słońce nadaje błękitny kolor wody wokół tych płycizn i niebezpieczeństw. Płyniemy spokojnie wzdłuż wewnętrznego brzegu atolu podziwiając piękne dzieło natury w postaci dziesiątek wysp i wysepek pokrytych smaganych wiatrem palmami i innymi roślinami, pośród których ukryte są czasami niewielkie domki odludnych mieszkańców – naprawdę bajkowe krajobrazy.
01.09.2016
Pierwszy września, dzieciaki z pierwszymi promieniami ruszają ochoczo do szkoły. Ale nie my, my z drugim promieniem słońca wsiadamy na ponton i pływamy wzdłuż brzegu podziwiając lagunę. Mnóstwo palm kokosowych i innych drzew gęsto porasta niskie wąskie wybrzeże wyspy. Gdzie niegdzie pojawiają się niewielkie piaszczyste plaże, niektóre jedno osobowe, inne dla nieco większej rodziny. Dziś nikogo tu nie ma, zresztą dopływają tu pewnie głównie żeglarze, a i tych na Manihi pojawia się dwudziestu, trzydziestu rocznie. To co dosłowne najbardziej rzuca się w oczy to kolory. Wszystkie odcienie błękitu, niebieskiego i zieleni. Widoki jak w folderach biur turystycznych oferujących wczasy na bajecznych wyspach Pacyfiku. W końcu jesteśmy na jednej z takich bajecznych wysp. Kąpiel w ciepłej wodzie, sesja zdjęciowa na nisko rosnącej nad wodą palmie, chwila relaksu na mini plaże, zabawa z krabami, takie tam przyjemności dnia codziennego wypełniają nam pierwszą część dnia.
Po południu podnosimy kotwicę i żegnamy się z Manihi, spędziliśmy tu kilka naprawdę miłych chwil, ja najbardziej zapamiętam farmę pereł oraz kolory laguny. Czas jednak ruszać ku dalszej przygodzie, tym bardziej że wiatry powinny nam sprzyjać.
Po wypłynięciu na ocean i postawieniu żagli okazuje się, że utrzymanie kierunku na Fakaravę jest niemożliwe. Chcieliśmy tam popłynąć do południowego przesmyku, ponoć można w nim pływać z tysiącami rekinów co nas bardzo nakręciło. Ale morze czasem weryfikuje plany, a jak już nieraz wspominałem Wassyl to dżentelmen, pod wiatr nie pływa. Odpadamy więc nieznacznie i obieramy kurs na Passe Tehere w atolu Toau. Według zgromadzonych przeze mnie informacji to też jedno z piękniejszych miejsc na Polinezji do podziwiania podwodnego Świata. Taki właśnie mamy plan – dużo morskich kąpieli.
Na nocnej wachcie nadawał Bolo