Zmieniamy wyspę, opuszczamy Huahine i płyniemy na Raiateę. Nawet jestem tym lekko podekscytowany, wielu spotkanych żeglarzy mówiło, że to najpiękniejsza z wysp Towarzystwa. Do tego przeczytałem w przewodniku, że znajduje się tam jedyny duży wrak żaglowca towarowego, który zatoną zerwany z cum podczas sztormu przed ponad stu laty. Trzeba będzie dać tam nura.
Między wyspami zero wiatru, pozostało pyrkać na ekonomicznych obrotach prosto do celu, a jest nim marina położona w drugiej co do wielkości miejscowości na Polinezji Francuskiej – Uturoa. Tylko nie oczekujcie w niej wieżowców, dwupasmowych dróg czy też linii metra, liczy ona sobie „aż” dziesięć tysięcy mieszkańców… taki kraj.
Do mariny wpływamy wieczorem, wypatruję jedyną dziurę pośród jachtówi z obawą pytamy kręcącą się po kei obsługę czy możemy tam stanąć. Wzruszenie ramionami nam wystarcza, więc się tam pakujemy. Na kei jest prąd i woda, nic więcej nam nie potrzeba. Od sąsiada który podszedł odebrać cumy i się przywitać dowiaduje się, że marina przez ostatnie lata podupadła, że nie ma już nawet swojego biura, nie bardzo wiadomo komu i ile płacić, że wszystko tu odbywa się na zasadzie nikt nic nie wie, a wspominani pracownicy zajmują się wyłącznie łódkami czarterowymi. Czyli „dziki zachód”, ja do takich sytuacji jestem przyzwyczajony – damy radę.
19.10.2016
Wcześnie rano stawiamy się przy malutkim domku na terenie mariny w którym mieści się centrum nurkowe z którym to wybieramy się na wrak Nordby. To ponad pięćdziesięciu metrowy żaglowiec towarowy który zatoną w porcie podczas silnego sztormu w roku 1900. To jedyny autentyczny duży wrak na całej Polinezji Francuskiej. Jesteśmy w trójkę z Natalią i Marcinem, a naszą wyprawą dowodzą dwie lekko starsze Francuski – nietypowo ale ciekawie.
Przejrzystość wody wynosi niecałe dziesięć metrów, więc byliśmy już całkiem głęboko gdy dojrzeliśmy zarys kadłuba. Pomimo iż od zatonięcia minęło ponad sto lat wiele blach na kadłubie trzyma się całkiem nieźle. Powoli płyniemy wzdłuż jednej z burt, świat dookoła wygląda szaro-szaro. To dlatego, że tu nie ma korali, jest głównie muł który wzburza się przez ruchy wody. Magia wraku odkrywa się gdy nurkujemy jeszcze niżej, z jego boku, tam gdzie dziś jest pokład, a właściwie był, bo drewno już dawno zostało wchłonięte przez ocean, a pozostały tylko stalowe pokładniki. Dzięki temu możemy wpłynąć do środka, przydają się latarki które po raz pierwszy mamy podczas nurkowania. Wewnątrz znajdują się duże przestrzenie - kiedyś ładownie, ale musimy uważać aby nie zahaczyć butlą o jakieś belki i słupy. Statek został zagospodarowany przez wiele istot morskich. Wielkie muszle zamykające się gdy tylko się do nich zbliżamy, murena chowająca się w zakamarku, rybki a nawet małe krewetki. Buszując w środku płyniemy także do góry, wpływając w bańkę powierza któ®a nadal utrzymuje się wewnątrz kadłuba, choć tlenu to tam za wiele już nie ma. Świadczy to też o szczelności kadłuba - niewiarygodne po tylu latach.
Nurkowanie we wraku to zupełnie inne przeżycie, doznania, widoki. Pływając przy nim odczuwa się niemal jego historię, widzi obrazy z jego ostatnich chwil – wypuszczone łańcuchy przez kluzy, kamienie balastowe które przewaliły się na burtę, znieruchomiały ster. Do tego nieco mroczna sceneria a wśród niej my, z latarkami rzucającymi snop światła.
20.10.2016
Popołudnie spędzamy w mieście gdzie są aż trzy markety, kilka sklepów z pamiątkami, strasznie drogi sklep z perłami, kilka food tracków i wygodne ławeczki nad brzegiem basenów portowych. To tam przy winie, coli i bagietce z mielonką z puszki spędzamy dłuższą chwilę.
21.10.2016
Wyspę można opłynąć dookoła, żeglując w większości po lagunie, dość blisko brzegu. Ruszamy więc po śniadaniu płynąc na ekonomicznych obrotach na silniku. Pierwszy postój już po niecałych dwóch godzinach w zatoce Faaroa. Atrakcją tego miejsca jest wpływająca do niej niewielka rzeka – mała Amazonka jak ją tu nazywają.
Ekipa wycieczkowa ładuje się do pontonu i wyrusza w kierunku góry rzeki. Pierwsza przeszkoda do pokonania to bardzo płytkie wody u jej wejścia –osiada tu większość mułu niesionego z nurtem. Podnosimy silnik i uruchamiamy pagaje. Długo jednak nie musimy się męczyć, bo niedaleko nas wpływa do rzeki jakaś inna lokalna łódź i to na silniku, zatem znają tu tajemne przejścia i nieoznakowane szlaki. Uruchamiamy ponownie silnik i podążamy za nimi. Rzeka jest lekko brunatna, o szerokości od pięćdziesięciu metrów (na początku) do może dziesięciu (pod koniec, tam gdzie ostatecznie dopłynęliśmy). Jej nurt wije się pośród bujnej roślinności zdominowanej przez różnorodne drzewa. Czasem mam wrażenie, że korony drzew tworzą jakby tunel, to dobrze, osłaniają nas trochę od mocno grzejącego słońca.
Większa łódka „przewodnik” już dawno nam uciekła, musimy sami odczytywać układ rzeki, jej mielizny i przegłębienia, korzystając z wiedzy która jeszcze ostała się w naszych głowach z kursu na żeglarza jachtowego, bo tylko tam opowiadało się kiedyś o typowej budowie rzek.
Wpływamy dość głęboko w ląd, może nawet ze dwa kilometry, ale przedzierać się do przodu jest coraz trudniej. Dobijamy do brzegu zagadani przez lokalnego farmera który akurat tutaj posiada swoje dwu hektarowe pole uprawne. Pokazuje nam swoje włości a my kosztujemy nowych nieznanych nam jeszcze owoców i nawet nie jestem w stanie ich wymienić z nazwy, gdyż padały one w języku Tahitańskim i dość szybko wyleciały mi z głowy. Ale najciekawszy z nich przypominał nieco ogórka skrzyżowanego z bardzo dużą fasolą, wewnątrz którego znajdują się duże niejadalne nasiona otoczone bardzo miękką wyściółką przypominającą nieco watę, i to ona jest jadalna i ma bardzo przyjemny słodki i lekko wilgotny smak, przypominający coś pomiędzy melonem a arbuzem. Dostaliśmy kilka sztuk na łódkę, do tego pokaźną kiść bananów i jakieś bulwy co mają zastępować ziemniaka (ale nie są to bataty). Na koniec gasimy pragnienie wodą prosto z wnętrza zerwanego kokosa. Nie wiedziałem że może być jej w środku aż ze dwa litry. Nie mając się jak odwdzięczyć, bo nikt z nas na wycieczkę w busz portfela przecież nie zabrał, Marcin ściąga z siebie Wassylową firmową koszulkę i wręcza farmerowi. Wracamy po starych śladach stwierdzając, że to była ciekawa i nietypowa jak na te rejony wycieczka.
Kolejny punkt wart zatrzymania znajduje się dwie zatoki dalej. Udaje się tym razem stanąć na boi, co jest przede wszystkim dla nas wygodne. W niewielkiej odległości od nas znajduje się najważniejsze kiedyś nie tylko na Polinezji, ale i całym Pacyfiku miejsce kultu religijnego – Marae Taputapuatea. Wzniesione w XVII wieku ku czci boga wojny, wielkiego Oro, który dominował w wierzeniach religijnych ludzi Polinezji XVII i XVIII wieku. Miejsce to było tak ważne i święte, że budowa jakiejkolwiek świątyni na cześć boga Oro, począwszy od Nowej Zelandii przez wyspy Cooka aż po wyspy Australs i Tahiti rozpoczynała się od kamienia przywiezionego z Taputapuatea. Tu też zjeżdżali się kapłani na wspólne obrządki i rytuały, ze składaniem ludzkich ofiar włącznie. Dziś pozostały głównie kamienne platformy i kamienne ściany, chcieliśmy nawet zabrać jeden taki kamień na Wassyla, a potem do Polski, by i u nas wznieść jakąś nową świątynię, ale że odmienne religie to rzecz wzbudzająca w naszym kraju duże emocje więc odpuściliśmy ten szatański plan.
Jest tuż po zachodzie słońca, dzięki czemu temperatura odczuwalna spada do akceptowalnego poziomu. Niedawno wróciłem z snorkowania, kąpiel późnym popołudniem działa orzeźwiająco i wybudza z letargu w którym człowiek tkwi gdy panują przeraźliwe upały. Siedzę właśnie w kokpicie z dużą bagietką z podwójnym żółtym serem oraz zimną wodą gazowaną. Spokojnie podgryzam moją zwyczajną kanapkę, a zimny napój chłodzi mnie od środka. Co chwilę zerkam na pobliski przybój, fale pomimo iż na oceanie nie są dziś zbyt wielkie to i tak z dużym impetem uderzają w rafę koralową tryskając co chwilę wysoko w górę. Siedzę i myślę, czy ta kanapka i woda smakuje dziś jakoś inaczej? Niby nie – bagietka, masło i ser, ale mózg odbiera cały ten mój proces podjadania jakoś odmiennie. Czuję się zaendorfinowany i stwierdzam, że na smak nie wpływa jedynie to co jesz, ale także w jakich to robisz okolicznościach - a te są akurat wyborne. Chyba zrozumieją mnie Ci którzy jedzą z apetytem jabłko tuż po zdobyciu szczytu jakiejś ciekawej góry. Czy to jest wtedy smak zwykłego jabłka?
22.10.2016
Drugi dzień żeglugi wokół Raiatei nie obfituje już w atrakcje ‘must see’. Najfajniejsza jest z pewnością malutka wyspa leżąca na zewnętrznej rafie atolu o ciekawej nazwie Naonao. Niestety jest prywatna, więc lądowanie na pięknej plaży pod palmami jest niewskazane, ale snorkowanie wzdłuż korali którymi jest otoczona nie narusza już tej prywatności. Ponoć to najfajniejsze miejsce do podziwiania tego co pod wodą na całej wyspie. Spędziliśmy z Magdą i Natalią pośród tych korali dobrą godzinkę, pływając wśród kolorowych rybek i wielkich korali tworzących czasami płytki labirynt w którym się można zaklinować. Ciekawe, że snorkowanie mi się w ogóle nie nudzi, że pomimo niemal codziennych kąpieli gdzieś przy rafie nadal ciągnie mnie do wody aby móc podglądać to bujne kolorowe życie.
Wieczorem stajemy na boi tuż przy stoczni Carenage nieopodal lotniska na Raiatei. Jest tu około dwudziestu jachtów i wszystkie w rytm słabych wiatrów i prądów wykonują taniec synchroniczny obracając się jednocześnie to w jedną, a to w drugą stronę.
23.10.2016
Ponownie płyniemy do miasteczka Uturoa, ale tym razem stajemy przy kei miejskiej. Jest okazja na ostatnie zakupy w dużym sklepie oraz na smaczne jedzonko z Food Trucka. Ja raczę się wołowiną po chińsku oraz frytkami z sosem serowym. Mięsko z odrobiną warzyw ma słodkawy smak, a porcja jest zaiste wielka. Ogólnie na całej Polinezji ilekroć zamawialiśmy coś do jedzenia na mieście otrzymywaliśmy potężne porcje, jedną spokojnie mogłaby się najeść cała rodzina. Dziewczyny zamawiają sashimi, czyli rybkę na surowo z warzywami i w zalewie o smaku… nawet trudno powiedzieć jakiej, odgadujemy że jest w niej … cukier, imbir i … nie mamy pojęcia co jeszcze. Tak czy owak wszystkim dania smakują, a z tak pełnymi brzuchami naprawdę nie łatwo jest wrócić na jacht.
24.10.2016
Przechadzając się rano po pobliskich sklepach napotykamy Krystiana - Francuza którego oboje rodzice są Polakami. Mówi on całkiem nieźle po polsku, choć języka tego nie używa od naprawdę wielu lat. Przyjechał na Polinezję na chwilę z plecakiem ponad trzydzieści pięć lat temu i jak to bywa poznał piękną lokalną dziewczynę w której się zakochał i pozostał tu do dziś. Obecnie prowadzi niewielki sklep, a jak gdzieś dojrzy polską flagę – a nasza powiewa na topie bezan masztu i jest naprawdę duża, to drepcze by choć chwilę porozmawiać w swoim rodowitym języku. Umawiamy się na ponowne spotkanie jak przypłyniemy wiosną na stocznię, a póki co wymieniamy się adresami i numerami telefonów. Taki kontakt czasem może się przydać.
Z garnuszkiem z wodą gazowaną ( Babcia Basia mi tak kazała) nadawał Bolo