Po nieudanym podejściu do remontu w stoczni na Raiatea („to heavy, to heavy…”), we wtorek podjęliśmy kolejną próbę i popłynęliśmy do stoczni jachtowej w samym wielkim Papeete. Tak, wiedzieliśmy o jej istnieniu już wcześniej, nawet ją z Marcinem w styczniu odwiedziliśmy – ma ponad dwa razy większy dźwig, dwa razy większy plac i kosztuje dwa razy więcej. No ale skoro Wassyl waży tak dużo…
Tym razem operacja wyciągnięcia łódki z wody przebiegła gładko i już po chwili staliśmy na kołkach i betonowych blokach w szeregu innych remontowanych łódek gdzieś pod płotem.
Kolejne trzy dni to głównie szlifowanie, skrobanie, matowienie i malowanie stalowych wassylowych blach znajdujących się poniżej linii wodnej. Ta właściwie przy malowaniu została tym razem pominięta i teraz farba przeciwporostowa kończy się znacznie wyżej przechodząc od razu w granatową burtę.
Trochę niepokoju zasiała blacha znajdująca się pod spodem, pod kilem. Mocno skorodowana wymagała długiego niewygodnego i mozolnego szlifowania. Artur z niepokojem zastanawiał się, czy czasami połowa jej grubości nie poszła wraz z rdzawym dymem przy szlifowaniu i czy pozostała grubość jest wystarczająca. Należało dokonać zatem pomiaru grubości blachy, czego podjął się niewielki jegomość, który akurat zawitał na naszą stocznię na pomiary innej łódki. Polska tradycyjna flaszeczka (dziękujemy Babci Basi) wystarczyła za zapłatę za tą usługę, a zmierzona grubość 10mm uspokoiła zasiany wcześniej niepokój.
Droga w drugą stronę czyli do wody była tak samo szybka i gładka, choć warto zauważyć, że zarówno przy wyciąganiu jak i wkładaniu nas do wody wszyscy byliśmy na pokładzie łódki. Taki tu dziwny zwyczaj, a właściwie konieczność, bo dok jest tak wysoki i szeroki, że nie byłoby możliwości bezpiecznego wejścia na łódkę później.
Znów stoimy w marinie w Papeete i nic już „prawie” nie stoi na przeszkodzie by ruszyć dalej. Ale jak to mawiają, „prawie” robi różnicę. Została jeszcze do odebrania niewielka paczuszka z Polski. A właściwie trzy, z różnymi częściami i dodatkami na łódkę. Czekają w tutejszym oddziale DHL na komplet dokumentów i ważny stempel celników. Ale każdy kto kiedyś przesyłał paczki na drugi kraniec świata, na łódkę będącą w tranzycie (aby nie płacić cła) wie, że jest to żmudna, nudna i trudna procedura. Wymieniłem już wiele e-maili z DHL’em, wysłałem mnóstwo skanów dokumentów, a na przeszkodzie stoi brak jakiejś pieczątki z Żandarmerie oraz faktury na znajdujące się wewnątrz towary. A ja czuję się jak w teleturnieju „Końca nie widać…”.
Czekamy także na nowego członka załogi. Nie, nie musi do nas dolecieć, od miesięcy jest tuż obok nas, na sąsiedniej łódce . To Laura - pół Francuska, ćwierć Hiszpanka i ćwierć Algierka. Ale o tym w kolejnej wstrząsającej relacji z Wassylowych przygód na Pacyfiku.
Mauruuru, Bolo