Gdy byłam mała tata czytał mi książki Alfreda Szklarskiego, o przygodach młodego podróżnika Tomka Wilmowskiego. Bardzo lubiłam te historie i nawet teraz, gdy dorosłam chętnie wracam do nich zwracając uwagę wciąż na inne szczegóły.
Akcja jednej z tych powieści zatytułowanej „Tomek wśród łowców głów” rozgrywa się właśnie w Papui Nowej Gwinei na początku XX w. Grupa łowców dzikich zwierząt przybywa do Port Moresby pięknym jachtem żaglowym. W porcie dokonują niezbędnych formalności, uzupełniają zapasy i wyruszają w głąb lądu w poszukiwaniu przygody, aby poznać zwyczaje dzikich plemion, ich kulturę oraz zbadać lokalna faunę a także zdobyć okazy dzikich zwierząt do ogrodów zoologicznych na całym świecie.
Karawana łowców podąża przez gęsta dżunglę, pośród niedostępnych szczytów papuaskich gór. Nagle zostaje otoczona przez grupę dzikich wojowników uzbrojonych w dzidy i łuki. Ich ciemnoskóre ciała okryte jedynie przepaskami biodrowymi, zdobią malowane lub tatuowane wzory, przez nosy przekłute mają kości a z uszu zwieszają się barwne pióra rajskich ptaków. Ta straszna grupa eskortuje podróżników do swej wioski. Tam pojawiają się kobiety odziane w spódnice z traw, dźwigające na głowach plecione kosze pełne owoców i warzyw oraz całkiem nagie dzieci. Wioska składa się z domków na palach ze ścianami z plecionych mat i dachami z liści palmowych. Kobiety krzątają się przygotowując posiłki w ziemnych piecach – taro, trochę mięsa, ryby…
Podróżnikom udaje się zdobyć zaufanie i sympatię tubylców. Bohaterowie obdarowują ich drobnymi upominkami, sprzętem obozowym. Dzięki temu mogą rozejrzeć się po wiosce, poznać zwyczaje jej mieszkańców.
W jednej z chat, w której gromadzą się mężczyźni z rady plemienia Łowcy zwierząt odkrywają makabryczne trofea – preparowane ludzkie czaszki! Okazuje się, że sympatyczni tubylcy to plemię łowców głów i kanibali!
Czytając tę powieść marzyłam o przygodach które stały się udziałem młodego polskiego podróżnika. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że w poszukiwaniu moich własnych przygód wiatr zagna mnie w miejsca prze niego odwiedzane i będę mogła choć trochę podążyć śladami ulubionych bohaterów.
Ale oto jesteśmy. po ponad tysiącmilowym przelocie dobiliśmy Wassylem do brzegów Papui Nowej Gwinei. Czy będzie taka, jaką wyobrażałam sobie jako mała dziewczynka? Przekonajmy się…
Po rzuceniu kotwicy w Alotau Bolo pierwszy schodzi na ląd aby dokonać niezbędnych odpraw i formalności. Po powrocie przekazuje pierwsze wrażenia. Niezbyt pozytywne. Nie podoba mu się to miejsce. Miasteczko ponoć nieciekawe, ludzie jacyś dziwni i nawet trochę straszni. Siedzą wszędzie na murkach lub trawnikach albo szwędają się bez celu i wodzą za nim wzrokiem. Bolo zwrócił też uwagę, że prawie wszyscy nieustannie coś żują i mają od tego zabarwione na krwisto czerwono usta i zęby. Betel! Od razu przypominam sobie z książki. To rodzaj naturalnego środka odurzającego, leki narkotyk pozyskiwany z orzechów i liści pieprzu betelowego. Żucie tej rośliny powoduje lekkie otępienie, ma też ponoć właściwości przeciwbólowe i przeciw zapalne. Efektem długotrwałego żucia jest właśnie czerwono-pomarańczowe zabarwienie ust i dziąseł.
Od razu wyobrażam sobie dawnych wojowników papuaskich, strojnych w pióra rajskich ptaków, zasiadających na zebraniach plemienia i żujących betel przed bitwą…
Bolo mówi też, że celnicy i lokalni urzędnicy byli sympatyczni i bardzo pomocni. Na pytanie, czy jest tu bezpiecznie zgodnie odpowiadali, że tak, jak najbardziej. Według ich słów najbardziej niebezpiecznie jest w Port Moresby, tu, na prowincji jest spokojnie. Cóż… Papua to podobno jedno z niebezpieczniejszych miejsc na świecie. Nawet jeśli nie napotkamy już łowców głów to przemoc i grabieże są tu dość powszechne, a wskaźniki przestępczości i bezrobocia są bardzo wysokie i osiągają nawet kilkadziesiąt procent. Pierwszy wspólny spacer po mieście udowadnia, że coś jest na rzeczy…
Zbliżamy się do banku. Wejście jest ogrodzone wysokim płotem i strzeże go 4 strażników. Z banku kierujemy się do sklepu, aby zdobyć rozeznanie w cenach i zaopatrzeniu. W sklepie również zastajemy kilku ochroniarzy. Ruszamy dalej na spacer po miasteczku. Faktycznie jest ono niezbyt ciekawe a przesiadujący wszędzie młodzi i starsi mężczyźni żujący betel wywołują u mnie niemiłe wrażenie. Wodzą za nami wzrokiem i coś w tych spojrzeniach powoduje naszą wzmożoną czujność. A może to przez te czerwone zęby?
Po powrocie na łódkę decydujemy się przenieść na drugą stronę zatoki Milne. Szybko pokonujemy 5 mil i rzucamy kotwicę w osłoniętej spokojnej zatoczce przy wiosce Waga Waga. Miejsce wydaje się przyjaźniejsze i bezpieczne do kotwiczenia. Szybko wodujemy ponton i udajemy się na zwiad.
W wiosce zastajemy leniwie toczące się życie. Mężczyźni grupkami siedzą nad wodą, oczywiście żując betelowe orzeszki, jakaś starsza pani grabi liście w ogródku, dookoła biegają dzieciaki. Domki postawione na palach są bardzo skromne, z dachami z liści palmowych lub blachy i ścianami drewnianymi lub z plecionych mat. Przypomina wam to coś? Podwórka wyglądają dość schludnie, prawie wszystkie są zagrabione a na niektórych tli się ognisko.
Mijamy grupę starszych pań. Każda ma płucienną plecioną torbę i niesie ją w bardzo specyficzny sposób - uszy torby zawieszone są na głowie tak, że cała torba spoczywa na plecach. W taki sposób Papuaski nosiły swoje kosze w mojej książce! W przeciwieństwie do Alotau, Waga Waga dużo bardziej odpowiada moim wyobrażeniom tego kraju.
W trakcie spaceru wpadamy na grupkę dzieciaków. Bolo wyciąga z plecaka balony i zaczyna się zabawa, piski i śmiechy. Spędzamy chwilę z wesołą gromadką, bawiąc się i robiąc zdjęcia. Ponownie przypominam sobie fragmenty książki, kiedy biali podróżnicy „przekupywali” tubylców drobnymi prezentami i przedmiotami codziennego użytku.
Po „inspekcji” okolicy wracamy na łódkę. Chwilę później słyszymy okrzyki i pukanie w burtę. Wyglądam na zewnątrz. Maleńką drewnianą pirogą podpłynęła do nas gromadka dzieciaków. „Hello, we have some fruits for you”. Cześć, mamy dla was owoce. I szerokie uśmiechy. Doceniamy prezent ofiarując w zamian po cukierku i żółtym balonie. Dzieci zerkają ciekawie na łódkę, opływają nas dookoła i wracają na ląd. Do wieczora takich wizyt mieliśmy jeszcze kilka, za każdym razem przypływały inne owoce. Samotny jacht w zatoce budził sporą sensację i z pewnością był tematem wszystkich rozmów przy kolacji.
Tu kolejny raz przychodzi mi do głowy skojarzenie, tym razem z dawnymi wyprawami odkrywców. Gdy ich statki przybijały do nowych lądów, tubylcy, ciekawi nieznanych dotąd białych ludzi i jeszcze nieświadomi, że czeka ich podbój i straszny los z rąk przybyszów, podpływali do statków swymi pirogami obdarowując marynarzy owocami, rybami a czasem nawet kobietami…
Ktoś kiedyś napisał nam w jednym z komentarzy o wyprawie, że nie rozumie po co to robimy, po co płyniemy dookoła świata. Przecież na pewno nic nowego nie odkryjemy, nie znajdziemy nowego lądu. Cóż. Żal mi tego człowieka.
Może i nie zatkniemy polskiej flagi na nieznanym dotąd lądzie ale z pewnością każde miejsce, do którego przypływamy jest odkryciem dla nas. Poznajemy nowych ludzi, ich zwyczaje i kulturę. tak jak robili to wielcy odkrywcy i podróżnicy w mojej ulubionej książce. Dla TEGO warto ruszyć się z domu.
Dwa miejsca, które odwiedziliśmy w Papui Nowej Gwinei, Alotau i Waga Waga są kompletnie różne i dają różne obrazy tego kraju. Trudno powiedzieć, czy któryś jest bardziej prawdziwy od drugiego. Z pewnością Waga Waga jest bliższe miejscom z mojej wyobraźni, obrazom zachowanym z dzieciństwa podczas czytania. Mimo, że od czasu akcji powieści A. szklarskiego minęło ponad sto lat to ta mała wioska na końcu świata sprawia wrażenie, jakby w życiu tutejszych mieszkańców nie zmieniło się zbyt wiele. Owszem, chodzą ubrani „po europejsku”, mają smartfony z dostępem do internetu, kablówkę i inne zdobycze cywilizacji. Lecz nadal mieszkają w wiosce na palach pośród nieprzebytej dżungli i żyjących gdzieś w górach rajskich ptaków.
Pod tym względem nie czuję się rozczarowana. Dziecięce marzenia o przygodzie się ziściło.
Z papuaskiej dżungli nadawała Natalia