Minęło pięć dni odkąd wyszliśmy z Alotau. Po przebiciu się między drobnymi wysepkami przy brzegach Papui Nowej Gwinei skierowaliśmy się na zachód, prosto do wejścia w Cieśninę Torresa, łączącej Pacyfik z Oceanem Indyjskim. To właśnie na jej wodach ma się zakończyć nasza przygoda z Oceanem Spokojnym, którą rozpoczęliśmy ponad półtora roku temu, przekraczając Przylądek Horn.
Pożegnanie Pacyfiku okazuje się jednak wyzwaniem. Cieśnina Torresa to jeden z bardziej skomplikowanych nawigacyjnie akwenów na świecie. Ten przesmyk, długości ponad dwustu mil ciągnie się po usianych płyciznami, wysepkami i rafami wodach terytorialnych Australii.
Cieśnina ta odkryta została przez hiszpańskiego kapitana Luisa Váeza de Torres w roku 1606. Ze względu na jej strategiczne znaczenie Hiszpanie postanowili nie ogłaszać jej odkrycia i na ponad sto lat istnienie przejścia zostało utajnione. Dopiero półtora wieku później świat dowiedział się o istnieniu tego przejścia za sprawą kapitana Jamesa Cooka, który przepłyną tędy na swoim statku Endevour kończąc swoją wielką wyprawę po Pacyfiku. Obecnie Cieśnina Torresa to popularny szlak żeglugowy skracający drogę do Azji i Australii.
Przez całą drogę poruszać się będziemy po wyznaczonej dla ruchu statków strefie ruchu, choć nawet na jej bezpiecznych wodach głębokości w niektórych miejscach nie przekraczają 10 metrów. Płytko… W porównaniu z tysiącami metrów pod kilem do których przywykliśmy podczas oceanicznej żeglugi tutaj mamy sporo stresu. Sytuacji nie ułatwia też utrzymujący się dość silny wiatr – stale powyżej 25 węzłów. Środkowy odcinek cieśniny będziemy musieli pokonać idąc ostro do wiatru. Chyba jednak nie obejdzie się bez wspomagania silnikiem. Dodatkowego stresu przysparza nam oczekiwany w tym miejscu duży ruch statków. Wyzwanie jest więc spore.
W końcu nadchodzi ten moment i rozpoczynamy przeprawę. Na początku odrobinę uspokaja nas fakt, że ruch nie jest tu aż tak natężony jak się spodziewaliśmy. Dobry początek.
Niestety szybko okazuje się, że najwęższe miejsca przyjdzie nam pokonywać w nocy. Trafiło akurat na wachtę Bola. Przekazuję mu, że jesteśmy brani w krzyżowy ogień bo akurat pierwsze dwa napotkane tu statki zjechały się właśnie w tym wąskim przejściu. Jeden idzie za nami drugi lekko z prawej burty przed dziobem. Do tego krąży między nimi łódź pilotowa. Kiedy przejmuję kolejną wachtę od Bola oboje oddychamy z ulgą. Statki przeszły obok nas, jeden nawet kontaktował się z nami przez radio aby ustalić sposób wymijania (green to green, starboard to starboard) i dać nam znać, że nie zamierza nas rozjechać. Dwie doby tej przeprawy po usianych pułapkami wodach dają nam się ostro we znaki. Wachty wymagają maksymalnego skupienia, nie ma już tego komfortu, że dookoła tylko ocean i jedyne zagrożenie to bycie storpedowanym przez delfiny. Tutaj musimy dać z siebie 110% aby nie wpakować się w kłopoty. Odpowiedzialność jest duża.
W trakcie żeglugi zbliżamy się do australijskiego lądu. W nocy widać nawet światła jakiejś miejscowości a w telefonach pojawia się zasięg. „Witamy w Australii” informuje nas sms lokalnej sieci. Ten krótki moment nocnej żeglugi będzie naszym najbliższym kontaktem z tym kontynentem w rejsie. Jesteśmy zmęczeni i kusi nas, żeby zbliżyć się do obserwowanego miasteczka i rzucić kotwicę, odpocząć choć jeden dzień, zwłaszcza, że przez lornetkę udaje się zlokalizować światła stojących tam już jachtów. Mamy jednak inny cel – Indonezja, a przed nami jeszcze bardzo długa droga. Bierzemy się w garść i odganiamy przyjemne wyobrażenia o skaczących tam kangurach i sympatycznych misiach koala. Może to tylko moja wyobraźnia ale dałabym głowę, że wiatr od lądu przywiał zapach liści eukaliptusa...
Mając już za sobą najbardziej wymagające i najwęższe fragmenty cieśniny przychodzi czas na pewną refleksję… Wpływamy na wody i w rejon świata o którym czytało się tylko w książkach i uczyło na geografii. Pojawiają się dziwne nazwy, które jeśli nawet kiedyś obiły się o uszy to raczej nie są nam zbyt dobrze znane. Morze Arafura, Zatoka Carpentaria, Półwysep York, Kanał Księcia Walii… - miejsca śledzone kiedyś palcem na mapie czy globusie nagle nabrały realnego znaczenia. Cóż, w końcu podróże kształcą.
Cieśnina Torresa była niewątpliwie jednym z trudniejszych, jeśli nie najtrudniejszym nawigacyjnie akwenem jakie pokonaliśmy do tej pory żeglując na Wassylu. Wydaje się, że nawet kanały Patagonii nie przysporzyły nam tyle nerwów. Z drugiej jednak strony z pewnością wyszliśmy z niej bogatsi w doświadczenie i umiejętności żeglugi. Plus, po dość spokojnych przelotach na otwartych wodach Pacyfiku, gdzie napotkanie innej jednostki pływającej było rzadkością i rozrywką dla załogi a wachty upływały na czytaniu, opalaniu się na pokładzie i ogólnym nudzeniu się, taki przerywnik z pewnością dobrze nam zrobił, rozruszał i zmobilizował nasze szare komórki do pracy. Mimo, że przybyło nam zapewne kilka nowych siwych włosów...
Z szerokich i płytkich wód Morza Arafura nadawała Natalia.
PS. Na zdjęciu ostatnie mile w cieśninie Torresa.