27.07.2015
Jesteśmy już prawie dwa tygodnie w morzu, a od momentu kiedy wachty pełnimy w pojedynkę minął ponad miesiąc. Mój organizm chyba przyzwyczaił się do tych ciągłych pobudek i krótkich okresów snu. Budzę się samoczynnie zazwyczaj pięć, dziesięć minut przed wachtą.
Jest prawie północ i rozpoczynam kolejną wachtę. Nie darmo żeglarze wachtę od północy zwą psią. Jest ciemno, chce się spać i trudno wytrzymać trzy godziny samemu, tym bardziej, że zazwyczaj nic się nie dzieje. Nasza skrzynia w nawigacyjnej która robi za siedzisko jest na tyle niewygodna, że trudno by na niej zasnąć. Siedzę i zerkam, to na radar, to na ploter, to na prognozę pogody. Od czasu do czasu wyglądam na zewnątrz i rozglądam się dookoła w poszukiwaniu świateł innych pływających jednostek. Trafia się takie raz na dobę, zazwyczaj gdzieś daleko na horyzoncie.
Buja mnie na prawo i lewo, z trudem utrzymuje się na skrzyni zapierając się nogą o schodek. Oj jak bardzo bym chciał położyć się już do koi. Spoglądam na zegarek, minęło dopiero dwadzieścia minut. Dopiero? Myślałem, że co najmniej godzina. Wstaję rozprostować kości i podchodzę do komputera nawigacyjnego. Spoglądam na program z mapami i naniesioną naszą pozycją. Patrzę co przed nami, wolę uniknąć wpakowania się na jakąś mieliznę na środku morza, co tu nie jest wcale takie niemożliwe. Często oddalam mapę tak mocno aby ogarnąć cały przelot. Cieszy mnie ten widok, bo przy takim powiększeniu (a właściwie pomniejszeniu) wygląda, że meta już tuż, tuż. Minęło kolejne pięć minut.
Wczytuję ostatnią prognozę pogody. Zerkam co powinno wiać teraz i czego spodziewać się w najbliższych godzinach. Ta informacja często wspomaga decyzję o zmianie powierzchni żagli. Jeżeli zapowiadają się silniejsze podmuchy refujemy grota, czasem już kilka godzin szybciej, szczególnie gdy nadchodzi noc. Prognoza na dziś jest super – wiatry umiarkowane w rufę. Bujamy się więc na pełnym zestawie płynąc do celu. Minęło kolejne pięć minut.
Może sprawdzę czy dostaliśmy jakieś maile. Włączam radio dalekiego zasięgu oraz modem i dostrajam różne częstotliwości próbując nawiązać łączność z najbliższą stacją SailMail. Dzięki niej możemy wysłać i odebrać maile tekstowe i zamówić plik z prognozą pogody na dany akwen. Ale wcale nie tak łatwo się połączyć. Do najbliższego przekaźnika w księstwie Brunei mamy jakieś dwa tysiące kilometrów. W radiu coś trzeszczy, skrzypi, puka i stuka, ale to nie jest tak znana mi melodia modemowej transmisji danych która przypomina tą z początku internetu w Polsce… 0202122 (jeśli wiesz co to za numer to pewnie masz zbliżony Pesel do mojego). Nie udało się. Może za dwie godziny, może zmieni się propagacja fali radiowej i uda się nawiązać skuteczne połączenie. Minęło kolejne dziesięć minut.
Nie ma co się bawić na komputerze, bo trzeba oszczędzać prąd. Każdy wat pobieranej energii który można wyłączyć, wyłączamy. Dzięki temu rzadziej uruchamiamy agregat, dzięki temu płyniemy bliżej natury. Co by tu porobić…
Wychodzę na zewnątrz i kładę się w kokpicie. Jestem na tyle wygodny, że wciskam pod siebie krótki materac i poduszkę, więc jest dość wygodnie, mimo że na gretach. Nie grozi mi zaśnięcie, łajbą buja na boki na tyle mocno, że musze się zapierać nogą i ręką żeby się utrzymać. Gdybym zasnął to po chwili wylądował bym twarzą na dużej butli gazowej przymocowanej w rogu w kokpicie. Leżę, patrzę na gwiazdy i rozmyślam… o rejsie, o domu, o tym co będę robił po powrocie, o tym że nie chcę wracać, o tym, że mam już dość. Czyli o wszystkim po trochu, mając wiele sprzeczności w głowie. Zerkam na zegarek, minęło kolejne dziesięć minut.
Podnoszę się i rozglądam dookoła. Spoglądam na wyświetlacz patrząc czy wiatr nie zmienił kierunku i czy nadal płyniemy w dobrą stronę. Dobrze, że nie muszę sterować. Robi to za nas niestrudzenie od początku rejsu Piszczyk – kombinowany autopilot Raymarine i Simrada. Kładę się ponownie i włączam ponownie myślenie o pierdołach. Ale długo tak nie poleżę, za mocno buja i za bardzo mną rzuca. Po kolejnych pięciu minutach znów się podnoszę i siadam tym razem na schodkach w nawigacyjnej. Nic nie płynie dookoła, nawet na naszym AIS brak jakichkolwiek jednostek. AIS wyłapuje i informuje o statkach dużo wcześniej niż moglibyśmy je dostrzec. Tylko nie wszystko co pływa ma AIS-a. Rozglądam się ponownie. Patrzę na zegarek, dopiero pierwsza.
Chwytam za książkę, czytam kilka stron powieści o poszukiwaczach skarbów , ale jestem tak zmulony że po chwili odpadam. Kolejne pięć minut za mną. Znów otwieram komputer i znów patrzę na prognozę, na mapę, na program pocztowy. Może napiszę do kogoś maila…, może później, szkoda prądu. Staję w rozkroku w zejściówce trochę się w niej klinując. Nocny nieco orzeźwiający wiatr przyjemnie chłodzi mnie po plecach. Stoję i patrzę w bezkres oceanu, w gwiazdy których jest sto razy więcej na oceanicznym niebie niż na lądowym. Myślę o niczym, przemijam, chce mi się spać. Nothing box w najczystszej postaci. Pierwsza dwadzieścia.
Znów się kładę na chwilę, tym razem próbuję poleżeć na boku. Pozycja nieco wygodniejsza ale jeszcze łatwiej się sturlać na dno kokpitu. Położyłbym się od razu na samym dole, ale zbyt dużo tam sprzętu i wystających elementów, a może ja jestem zbyt wielki. Wstaję więc dość szybko i rozglądam się ponownie dookoła. Zaglądam też przed nadbudówkę, czy na znajdującej się przy maszcie zbuchtowanej linie cumowniczej nadal siedzi „nasze” ptaszysko. Nasze, bo podróżuje z nami już chyba trzeci dzień. Biedaczysko miało jakiś wypadek, bo jego dolna część dzioba jest złamana i zwisa bezwładnie w dół. Bez niego niestety jest skazany na śmierć. Bo jak tu upolować rybę? Jak ją na spokojnie podziobać i przełknąć? Może z wycieńczenia przysiadł u nas na chwilę i tak już siedzi. Nawet za bardzo na mnie nie reaguje i gdy podczas refowania grota stoję kilkadziesiąt centymetrów od niego, maszt trzeszczy z napięcia, kabestan głośno terkocze, a fał leci na pokład niemal go ścinając z nóg, on stoi niczym pomnik na cokole rozglądając się nieznacznie na boki. To zły znak. Obawiam się, że w końcu fiknie i wyzionie ducha (następnego dnia okaże się, że jednak gdzieś sobie odleciał).
Nie jest on naszym jedynym ptasim pasażerem na gapę. Ale pozostałe osobniki, większe i wredniejsze ptaszyska próbuję jakoś przegonić. Tyle tylko, że to syzyfowa praca, bo ich ptasi móżdżek nie potrafi skojarzyć, że oberwanie szmatą po kuprze oznacza, że nie jest się tu mile widzianym. Według mnie reakcja ptaszyska powinna być następująca: szmata, odlot, z odpowiedniej wysokości, opieprz (np. skrzecząc), odlot w inne spokojniejsze miejsce, na przykład na pobliską wieżę wiertniczą. Ale w praktyce wygląda to tak: szmata, odlot, kołowanie, przyziemienie dokładnie w tym samym miejscu, chwila spokoju, szmata, odlot, kołowanie, przyziemienie, szmata, odlot, przyziemienie…, KUPA. Tych kup po całym pokładzie mamy już dziesiątki, więc jak muszę iść na dziób to skaczę jak w młodości podczas gry w klasy. Mija kolejne dziesięć minut.
Nuda, nic się nie dzieje, to może się jednak się zarefujemy? Wiatr powoli tężeje, a w tak małym składzie lepiej to zrobić wcześniej, niż walczyć gdy jest już trochę za późno. Budzę więc Natalię, aby nie tylko mi pomogła, ale aby miała też na mnie oko, gdyby przypadkiem jacht postanowił wyrzucić mnie do oceanu. Wkładam stój bojowy – koszulkę, oraz wdzianko BHP – kamizelkę pneumatyczną. Odpalam 3 halogeny znajdujące się na obu masztach dzięki czemu mam całkiem nieźle oświetlone pole robocze. Dalej idzie już jak z płatka. Ściągam fał grota z kabestanu, zwalniam go z blokady, zbieram odpowiednią porcję żagla w dół (kto robił to przy 6-7 Beauforta w fordewindzie to wie, że to nie takie proste), zahaczam stosowne ucho szkentli od drugiego refu o hak przy bomie, następnie przenoszę się na drugą stronę masztu i wybieram częściowo drugą refszkentlę. W tym czasie Natalia luzuje kontraszot i wybiera szot grota aby bom doszedł do diametralnej. Wracam do kokpitu, wskakuje na falszburtę i próbuję odpowiednio ułożyć żagiel pod refszkentlą, wrzucając przy tym jego zarefowaną część do lazy jack’a. Potem powrót pod maszt, wybranie „na mocno” refszkentli, wycieczka na drugą stronę masztu, wybranie na mocno fału. Na koniec zostaje już tylko poluzowanie szotów, wybranie kontraszotu i ponowne wybranie szotów „na blachę. Proste? W tym przelocie zrobiliśmy taką operację (lub odwrotną) osiemnaście raz, więc idzie nam „jak po maśle”. Tak naprawdę, to „jak po maśle” pójdzie, jeśli zrobimy to odpowiednio wcześnie, zanim dopadną nas mocne szkwały, bo wtedy to idzie „jak po grudzie”. Właściwie robię wtedy dokładnie to samo, wkładając w każdy etap cztery razy więcej siły. Przydałby się Pudzianowski. Refowanie zabrało kolejne 15 minut wachty.
Pozytywnym skutkiem ubocznym pracy przy żaglach jest to, że senność odchodzi gdzieś na bok, szkoda że tylko na kilka minut. Co? Jeszcze nie ma drugiej?
Przez kolejną - ostatnią godzinę wachty wykonuje niemal te same czynności co wcześniej, tylko dwa razy wolniej. Tak więc: obserwacja, prognoza, próba transmisji radiowej, chwilę poczytam, chwilę posiedzę, obserwacja, mapa, prognoza, obserwacja, szmata, ptaszory… robi się już w tym akapicie zbyt nudno, prawie jak na psiej wachcie.
Wybiła TRZECIA. Dla mnie trzecia na koniec wachty to jak piąteczek dla pracujących w korpo. Jeszcze tylko dobudzić jakoś Natalię aby przejęła stery i do koi. Nie myślcie, że od razu zasypiam… jeszcze nie raz zerkam na podgląd plotera, który wyświetla się na moim tablecie w koi. Dobranoc.
Podczas psiej wachty nadawał Bolo