Gdyby ktoś tak przyszedł i powiedział ‘Stary, czy masz czas?’
Potrzebuję do załogi jakąś nową twarz
(...) to powiedziałbym:
Gdzie ta keja a przy niej ten jacht
Gdzie ta koja wymarzona w snach...
Koła samolotu linii Air Niugini dotknęły pasa startowego. Zerknęłam przez malutkie okienko. Podjeżdżamy pod barak będący terminalem pierwszym (i jedynym) lotniska w Alotau. Z nieba sączy się coś w rodzaju deszczu, aura jakaś taka nijaka. Dostrzegam stojącą za płotem oddzielającym „halę przylotów” od pasa startowego białą twarz z blond czupryną. Ufff... Bolo czeka na mnie na lotnisku. Kamień z serca, tym samym nie muszę wdrażać w życie planu B pt. „jakoś dotrę do centrum, a później jakoś dotrę na jacht”. Ładujemy się do busika (Bolo dogadał się wcześniej z kierowcą) i jedziemy do hotelu o dumnie brzmiącej nazwie Alotau International Hotel, w pobliżu którego stoi zakotwiczony Wassyl. Natalia czeka na łódce.
Dopływamy pontonem. Torba na pokład, ja na pokład, ‘cześć, cześć, tu Twoja koja, na dziobie’. Okej, super, mam swoje łóżeczko. ‘Możesz wybrać górę, dół, wypróbować gdzie Ci lepiej’. Biorę górę, kocyk taki ładny, przytulny, jak w domu. I okno bliżej. Minęły 2 tygodnie – śpię na dole, za dużo siniaków na piszczelach od przedzierania się przez sztormdechę, gdy buja.
Z tym tytułowym żółtodziobem to też nie do końca tak, że nic nigdy z żaglami nie miałam wspólnego. Jako dziecko łapałam z tatą przechyły na jeziorze we Wdzydzach, raz byłam na Mazurach i raz w Chorwacji. I knagę umiałam zrobić (tu ukłon w stronę mojego kolegi Obiada), choć może nie do końca sprawnie i nie zawsze dobrze (gapa). Poza tym doświadczenie zdobywałam głównie w knajpie Korsarz, którą mam pod domem.
No więc zaczyna się moją przygoda, moje wyzwanie, zupełnie nie wiem czego się spodziewać. ‘Jak masz jakieś pytania, pytaj śmiało’. Jasne, mam pewnie miliard, tylko żadne nie przychodzi mi do głowy. Z czasem, myślę, wszystko się wyklaruje. Do czego to wszystko służy, jak, z czym, skąd wiesz skąd wieje wiatr, macie maszynę do chleba?!, matko, ile lin, jak ja zapamiętam, która do czego, hmmm ta różowa ładniutka, muszę siku, jak tu się robi siku, czy przeżyję dwa tygodnie na oceanie? Non stop? (Przeżyłam).
Mieliśmy wypłynąć od razu, ale pogoda pokrzyżowała te plany. Przyznam szczerze, że poczułam chyba ulgę – jet lag zrobił swoje, podobnie jak naturalny przecież niepokój przed nieznanym. No i chciałam zobaczyć choć troszkę tej Papui, w innych okolicznościach raczej nieprędko bym tu zawitała. Przed wypłynięciem na pełen ocean odwiedziliśmy jeszcze wioskę Waga Waga, ciekawi ludzie, dzikie widoczki. To lubię. I wcale nie buja tak bardzo, dam radę.
Oho! Dałam radę... przez pierwsze 3 dni, dopóki nie wyszliśmy na otwartą wodę. A potem przespałam dwa dni, dosłownie, wychylając się z koi może dwa razy. Minęły kolejne dni, a choroba morska nie mijała. 5 dni. Muszę się wziąć w garść. Sucharki, kisiel. Za burtę. Może trochę schudnę, pocieszam się, a w głębi serca myślę ‘w co ja się, do cholery, wpakowałam'. Natalia mówi, że każdy przez to przechodzi, a i choroba przechodzi. Niech przechodzi czym prędzej, bo zwariuję. To nie tak miało być. Miałam pomóc, a na razie bliżej mi do przewalającego się przez pokład worka ziemniaków niż członka załogi jachtu płynącego dookoła świata. „Twardym trzeba być, nie miętkim” – powtarzam sobie, zasypiając.
Piątek, budzę się po 3h snu, może by tak jajecznica? Mmm... kusząca myśl. Powoli, na razie spróbuję z kromką chleba z masłem. Smaczna. Wieczorem Wojtek pyta: „zjadłabyś już pizzę na łódce?”. Zjadłabym. To znaczy – choroba morska przeszła. Hurra! Przez kolejny tydzień codziennie cieszyłam się z tego, że się dobrze czuję. I już wachty nieupierdliwe i jedzenie smaczne, i nawet gwiazdy jakoś bardziej świecą nocą. Mogę płynąć.
Nie miałam i wciąż nie mam złudzeń, że nauczę się żeglować w tydzień. Ale rozumiem (zazwyczaj), o czym rozmawiają Natalia z Bolem i gdy mam zebrać lewego szota Genuy to z dużym prawdopodobieństwem chwycę dobrą linę. Umiem wypełnić dziennik jachtowy. Rozróżniam bezana od blistra i wiem, że nie wolno podpłynąć bliżej niż na milę do platformy wiertniczej, bo jej obsługa ma prawo otworzyć ogień. Rozumiem coś tam z nawigacji, wiem, co to są locje i jak oświetlone powinny być statki i jachty. Odbyłam przyspieszony mini kurs żeglarstwa na dwóch oceanach i bardzo mnie on cieszy.
Dużo rzeczy wciąż mnie zadziwia i imponuje. Przede wszystkim rozległa wiedza, jaką trzeba mieć by tak żeglować po świecie, ogrom przygotowań i researchu dotyczącego każdego akwenu, każdej zatoki, każdego kotwicowiska w najmniejszej wiosce. Ale też to, że na Wassylu pieczemy własny chleb, a Natalia pomimo fali, potrafi na środku oceanu przygotować obiad jak u Mamy. Nie wiem, czy ktoś wspomniał to już w relacji, a warto – dziewczyna umie gotować.
Powoli też zaczynam rozumieć to, co w żeglarstwie jest pociągające. Dla czego warto rzucić życie na lądzie i znosić niewygody – bo przecież jacht to nie 5 gwiazdkowy hotel. To odbijanie się o ściany w koi podczas snu, to rzadszy prysznic, to praca na pokładzie, to jedzenie tego, co jest, a nie na co ma się ochotę, to wachty w środku nocy, gdy czasem tak bardzo chce się spać. Ale to też czas dla siebie, którego brakuje nam bardzo w codziennej gonitwie. Na czytanie, filmy, przemyślenia. To świadomość, że do szczęścia nie potrzeba luksusów. To zachody Słońca, w których jest coś magicznego i nocne niebo, którego nie da opisać się żadnymi słowami. To porty, a w każdym inni ludzie, inne zapachy, inne historie. To wspomnienia, które pozostaną na całe życie.
Z żółtym dziobem nadawała Ola