28.07.2017
O świcie mijamy zachodni cypel wyspy „West Timor” i przesmykiem podążamy w kierunku miasta Kupang. Wyraźnie czuć już Azją. Wiatr niesie trochę drażniącą mieszankę zapachów, a woda ogromną ilość śmieci w których dominują wszelkiej wielkości woreczki foliowe. Nigdy nie mogę pojąć, dlaczego ludzie których życie tak mocno związane jest z tym co ofiaruje morze nie potrafią o nie zadbać. Ignorancja?
Kotwicę rzucamy tuż przed pierwszą po południu na przeciw niewielkiej piaszczystej plaży przy której znajduje się bar „999”, dokładnie czternaście dni od opuszczenia Alotau. Uczucie euforii miesza się ze zmęczeniem, potrzeba snu z chęcią natychmiastowego zanurzenia się w uliczkach miasta. Niestety, z zejściem na ląd musimy się wstrzymać, bo nie można tego zrobić zanim nie dokonamy pełnej odprawy wjazdowej do Indonezji. A ta tutaj jest akurat wybitnie pokręcona.
Jednak nie wytrzymujemy nawet jednej godziny. Chęć zrobienia choćby niewielkich zakupów oraz uzyskania dostępu do internetu bierze górę nad grożącymi karami. Wywożę dziewczyny pontonem na ląd aby dokonały niezbędnych zakupów zaspokajając te nasze pierwsze potrzeby. Jak by ktoś je chciał wylegitymować to mają mówić, że właśnie idą do banku po pieniądze, aby następnie udać się do biura imigracyjnego. Wszystko jednak poszło gładko i oprócz świeżych warzyw i ciasteczek Oreo udało się też nabyć kartę SIM z trzydziestoma gigabajtami transferu danych. No to na łódce też już mamy pełną cywilizację z globalizacją.
30.07.2017
Zejść na ląd nie możemy, ale nawet chyba nie mielibyśmy na to czasu. Na łódce trzeba ogarnąć mnóstwo spraw. Przede wszystkim czeka nas wielkie sprzątanie, czym zajmują się akurat dziewczyny. Ja, jak przystało na prawdziwego mężczyznę tytłam się w maszynowni czyszcząc filtry wody, smarując wał (dosłownie ), czy też montując drobne usprawnienia na pokładzie. Powoli więc się odgruzowujemy po długim przelocie i nazbieranym w tym czasie kurzu i soli.
31.07.2017
Łajba jest już doprowadzona do porządku, więc usiedzieć na tyłkach nie możemy. Woduję ponton, wrzucam do plecaka dokumenty jachtu oraz paszporty i jadę powalczyć z indonezyjską biurokracją.
Jeszcze dobrze nie stanąłem na piasku pobliskiej plaży, a już otoczyło mnie kilku friendów oferujących przypilnowanie pontonu. Hmmm… jak zapłacę to pewnie będą go pilnować nie ponosząc jednak żadnej odpowiedzialności, jak nie zapłacę, to na pewno mi udowodnią, że warto było jednak zapłacić. Więc płacę. Pojawia się także „agent” oferujący pomoc w formalnościach. Wiem, że warto skorzystać z jego pomocy, ale podejmuję twarde negocjacje cenowe. Po ustaleniu rozsądnych kwot za jego usługi oraz prywatną taksówkę która okazała się najzwyklejszym samochodem z kierowcą, ruszamy do biura imigracyjnego.
Gdy wchodzimy do dużego budynku biura emigracyjnego przekonuje się, że warto było wynająć agenta. Kieruje on nas od razu przez tłumy czekających petentów gdzieś na zaplecze do znajomego urzędnika. Wypełniam jakieś formularze po indonezyjsku do których dołączam, a jakże, z piętnaście skserowanych dopiero co kopii dokumentów. Następnie proszą mnie bym poczekał, więc czekam, i czekam, i czekam… Okazuje się, że tylko szef wszystkich szefów posiada dostęp do urzędowych pieczątek, które to muszą być odciśnięte na moim dokumencie wjazdowym oraz w paszportach. A że szef akurat gdzieś wybył, to czekamy. Na szczęście pojawił się po dwudziestu minutach, pierwszy „check point” jest zaliczony.
W biurze celników które jest dokładnie po drugiej stronie miasta zostawiam już całkiem gruby stos skserowanych dokumentów. Niezbędna okazuje się jednak inspekcja jachtu, na którą umówiłem się o trzeciej po południu.
W biurze odpowiedzialnym za bezpieczeństwo zdrowotne i kwarantannę oprócz kolejnego zestawu dokumentów wpisuje się dodatkowo do dwóch naprawdę wielkich i grubych zeszytów. Czy ktoś to kiedykolwiek przegląda?
Ostatni postój to służby portowe (choć my wcale w porcie nie stoimy). Tam się dowiaduję, że powinienem się pojawić dwa dni przed opuszczeniem Kupang. Nie chcieli nawet żadnego ksera, aż dziwne. Podsumowując, przejechaliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów, skserowaliśmy jakieś sto kartek, w urzędach wysiedziałem prawie cztery godziny, zapłaciłem za usługę około dwieście złotych, a formalności nadal nie są zakończone. Może dokończę je jutro, bo od jutra oficjalnie zaczyna się zlot jachtów „Sail Indoonesia” i jak się dowiedziałem, wszystkie służby będą stacjonować w pobliżu jachtów przy plaży. Coś mi się wydaje, że sobie dzisiejszym rajdem po urzędach tylko utrudniłem życie.
Gdy wróciłem z powrotem na plażę spotykam się z celnikami którzy mają dokonać inspekcji jachtu. Proszę przez radio Natalię o podpłynięcie po nas pontonem. Wpatruje się w kierunku Wassyla i widzę, że ponton jednak cały czas stoi przy burcie. Coś jest chyba nie tak, czyżby silnik nie chciał odpalić? Rano pracy odmówił nasz mały dwu i pół konny motorek Yamahy. Założyłem więc na ponton zapasowego sześciokonnego potwora ze stajni Suzuki. No i okazuje się, że dziewczyny nie są w stanie wystarczająco mocno i zdecydowanie podciągnąć za linkę aby go uruchomić. Houston, mamy problem!
Przeprosiłem celników i umówiłem się z nimi na jutro rano. Dla nich to i lepiej, bo stali na plaży w lakierkach, a fala przyboju była na tyle duża, że z pewnością zalałoby ich przy wsiadaniu do pontonu aż po pas. Natalia w tym czasie organizuje zastępczy ponton z innego jachtu i wraz z Johnem podpływa po mnie na plażę. Pakuje się do środka i po chwili jestem w domku. Dobrze, że znalazła się pomoc, bo chyba bym nocował na ławce.
01.08.2017
O ósmej rano jadę po celników. Jest ich dwoje, około trzydziestoletni mężczyzna i dwudziestoletnia dziewczyna z ADHD. „Hello Mister” - krzyczy jeszcze z daleka. Jej ciało ubrane w oficjalny mundurek na przekór wykrzykuje: chce mi się tańczyć, chce mi się śpiewać, chce mi się skakać, chce mi się… zrobić selfie. Jeszcze zanim dopłynęliśmy na jacht robi w pontonie z dziesięć fotek i kilka filmików. Jest wesoło. Na jachcie wyrywkowo przegląda pobieżnie ze dwie szafki, jedną bakistę z ubraniami i forpik. Wydaje mi się, że szukają tak, aby niczego przypadkiem nie znaleźć. W między czasie pstryka kilkanaście kolejnych zdjęć, głównie siebie z nami. Chce mi się tańczyć, chce mi się śpiewać… co to za pokręcone dziewczę, lubię to! Inspekcja dobiega końca, ale okazuje się że po końcowy dokument i tak muszę jeszcze popłynąć do tymczasowego biura na lądzie.
Odwożę celników pontonem na sąsiedni jacht, a w drodze powrotnej nagle przestaje pracować silnik. What’s the… Szarpanie za linkę nic nie pomaga, maszyna nawet nie próbuje zakasłać. No to mamy oba silniki unieruchomione.
Pierwszy pod młotek, śrubokręt i sprężone powietrze idzie mały silnik. Jest prostszy w konstrukcji. Idzie mi nawet nieźle, choć muszę uważać na papierowe uszczelki i drobne śrubki. Środek gaźnika jest suchutki, więc chyba faktycznie paliwo tam nie docierało, a może zdążyło wyschnąć zanim dotarłem do środka. Przedmuchuję wszystkie dziurki, czyszczę zakamarki i nawet udało mi się skręcić całość do kupy nie zostawiając części luzem. Silnik trafia na stojak, pod stopę wkładam beczkę z wodą, do zbiornika trafia odrobina benzyny z innego kanistra i ciągnę za linkę. Brym, bryyymmm, bryyymmmmm, brym, klekocze z ochotą, brymmm, brym, brym, wrrrrggghhh. Cisza. Ciągnę jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. I nic. PALIWO.
Rozbieram gaźnik ponownie. Idzie mi tym razem trzy razy szybciej. Czyszczę wszystko dokładnie i składam w całość. No tak, tylko nie ma sensu przeprowadzać kolejnego testu z tym samym paliwem. Potrzebuję czyściutkiej benzyny. Zabieram się więc z Johnem na ląd, taszcząc ze sobą mały kanisterek oraz dokumenty jachtu. Przy okazji odbiorę papier od celników.
W centrum miasta nie ma żadnej stacji benzynowej. Muszę podjechać drogą wzdłuż wybrzeża, jakieś trzy kilometry na wschód. Zatrzymuję machnięciem ręki pierwsze jadące w tamtym kierunku Bemo. Jest to malutki autobusik wewnątrz którego wzdłuż zamocowane są wąskie ławki, a z tyłu koniecznie potężna kolumna z której dudni muzyka. Mieści się w środku z dwunastu Indonezyjczyków, albo ośmiu i ja, z kanistrem. Bemo to biznes prywatny, pełniący tutaj rolę transportu publicznego. Takich busików przemykających po mieście jest mnóstwo, rzadko czekasz na jakiś więcej niż kilka minut. No i ta cena – sześćdziesiąt groszy za przejazd, no na dłuższej trasie złotówka. Jeszcze jedno, każde Bemo ma na dachu ze trzydzieści anten, oni chyba odbierają wszystkie stacje radiowe całego świata.
Ledwie wyszedłem ze stacji benzynowej a zatrzymuje się koło mnie skuter z kilkunastoletnim chłopakiem który pyta mnie bardziej ruchem ręki niż słownie, czy chce jechać w tamtą stronę. Pewnie, wskakuje więc na tylne siedzisko i podaję nazwę klubu przy plaży. W Kupang można złapać taksówkę, ale są one dość drogie, pewnie dlatego też mało popularne. Oprócz busików Bemo, mieszkańcy korzystają z usług podwózki skuterem. To tak zwany „ojek”. Nie wiem czy jest to oficjalna działalność przewozu osób, ale złapać jakiegoś chłopaka ze skuterem który podrzuci Cię za rozsądną cenę w dowolną część miasta nie stanowi problemu. Wystarczy przyjąć pozę, że chyba się zgubiłem i chcę się stąd wydostać, a zaraz jakiś pojawi się koło Ciebie.
Jazda skuterem w tutejszym ruchu ulicznym to już inna bajka. Pasy zmieniamy średnio co cztery sekundy, samochody wyprzedzamy na centymetry, w między czasie wymijając dziury których nikt tu nie łatał od czasów wojny, może nawet i plemiennej. Dobrze, że wzmożony ruch uliczny nie pozwala na osiąganie zbyt wysokich prędkości, bo zanim byśmy w coś walnęli i tak wcześniej bym wcześniej zszedł na zawał. Dość szybko docieramy na miejsce a ja wyciągam portfel aby dokonać zapłaty, wiedząc już, że popełniłem błąd nowicjusza. „Ile za kurs?” – pytam. „Dziesięć tysięcy” - odpowiada młodzieniec. Może to i nie aż tak dużo jak przeliczymy na złotówki , ale dość dużo jak na tutejsze standardy. Trzeba było cenę ustalić przed ruszeniem w trasę, a nie na koniec. Teraz to moja pozycja negocjacyjna jest słabiutka. Przyjdzie mi zapłacić „bule price ”. Udało się jednak utargować połowę, więc jest nieźle.
Szczęście mi dziś dopisuje bo w kolejne dziesięć minut udaje mi się namierzyć gościa o imieniu Matthew, który jest lokalnym guru od silników jachtowych i który podejmie się jutro rano naprawy drugiego silnika. Jeszcze tylko muszę jakoś wrócić na jacht. Zabieram się pontonem z celnikami, którzy rozpoczynają popołudniową inspekcję kolejnych przypływających jachtów.
Wieczorem przywozimy na jacht kilkadziesiąt kilogramów świeżych zapasów. To co jest faje tutaj to to, że za duży kosz zakupów płacimy sześćset złotych a nie trzy tysiące jak to bywało na pacyficznych wyspach. Azjo, da się żyć.
02.08.2017
Większość z was pewnie wie na czym polega couch surfing . Ola wpadła na pomysł, aby zagaić jakiegoś tubylca z portalu, żeby pokazał nam miasto i pomógł w różnych drobnych sprawach. Najszybciej, a może najskuteczniej odezwała się do nas Conny, czterdziestoletnia prawniczka pracująca dla organizacji pozarządowej udzielając porad prawnych ubogim. Już następnego dnia pojawiła się o szóstej rano na nabrzeżu, aby na swoim skuterku zabrać Olę na targ mięsny. I w ten oto niepozorny sposób rozpoczęła się nasza znajomość, która bardzo ułatwiła życie przez najbliższe dni.
Jest też chwila na odpoczynek. Powoli opada ze mnie napięcie i stres nagromadzony przez ostatnie dni z powodu różnych awarii. Mam nadzieję, że od jutra skończy się etap napraw, odpraw i zakupów, na rzecz przyjemności, zwiedzania i wypoczynku. Oby…, nie zapeszam.
04.08.2017
„Ależ tutaj jest mnóstwo ludzi” – mówię do Natalii wędrując wieczorem po wcale nie tak popularnych uliczkach. Nawet w niedzielę wieczorem dookoła nas gwar. Rodzi się w mojej głowie taka teoria, że na dwieście sześćdziesiąt milionów Indonezyjczyków przypada sto siedemdziesiąt milionów miejsc noclegowych w mieszkaniach. Chciał nie chciał, pozostałe dziewięćdziesiąt milionów musi cały czas być na ulicy. Trzeba by naukowo zweryfikować tą teorię.
Conny i jej przyjaciel Hany obwieźli nas wczoraj i dziś po wszystkich sklepach i straganach dzięki czemu uzupełniliśmy zapasy żywności. Wieczorem wpadaliśmy na „Night Market”, gdzie można spróbować naprawdę dobrych potraw przyrządzanych głównie z owoców morza. Wprawdzie sanepid mógłby tu spędzić cały sezon na wlepianiu mandatów, ale tak dobrych kalmarów z grilla jeszcze w życiu nie jadłem.
Wieczorem na plaży odbywa się mały festiwal tradycyjnego tańca. Na scenie prezentują się zespoły pokazujące tańce plemienne, a naprzeciwko zgromadził się niemały tłum podgryzający grillowaną kukurydzę i banany z brązowym cukrem. Siadam z boku pod sceną, na potężnej kolumnie aby cyknąć jakąś udaną fotkę, a tu nagle prowadząca imprezę krzycząc głośno do mikrofonu wywołuje mnie na scenę. No to poszedłem. Po kilku pytaniach i formułkach grzecznościowych zostałem oficjalnie nazwany „Mister Bolo”. Dostałem też wyzwanie - odtańczenie „Roti dance”. W tym celu sam mistrz tego tańca pochodzący z wyspy Roti, przyodział mnie w spódniczkę, na głowę założył słomiany kapelusz z jakby rogiem i pokazał w skrócie o co chodzi w tańcu. A chodzi o bardzo szybkie przytupywanie nóżkami i potrząsanie kapeluszem. Błahostka myślę sobie, więc poszedłem w tango. Publiczność szaleje, choć wolę się nie myśleć dlaczego, a ja tupię i się cały trzęsę. Na pewno jestem w tym dobry, tyle tylko, że po trzydziestu sekundach czuję już pieczenie w nogach. Tempo dwustu przytupnięć na minutę to nie jest to, co mój organizm chce robić na dłuższą chwilę. Powoli znika mi uśmiech z twarzy, a kroki są coraz mniej regularne. Walczę o każdą kolejną sekundę z takim oddaniem jak Justyna Kowalczyk na ostatnich metrach biegu na trzydzieści kilometrów klasykiem. Basta, nie dam już rady. Staję wyprostowany z uśmiechem i macham kapeluszem. MISTER BOLO – krzyczy spikerka do mikrofonu a tłumy nadal szaleją. Znowu zostałem lokalnym celebrytą. Gdy później przedzierałem się przez tłum wszyscy się do mnie dziwnie uśmiechali. BYE, BYE, MISTER BOLO – słyszę w oddali.
05.08.2017
Dziś jedziey całą załogą z Conny i Hany na wycieczkę. Wprawdzie Kupang to nie jest miejsce turystyczne, nie znajdziemy tu historycznych ruin, pięknych muzeów czy też niebiańskiej plaży , ale natura ofiarowała mieszkańcom kryształową grotę, wodospady i zagajnik małp. I owe atrakcje mają paść dziś naszym łupem.
Od razu widać że do „Crystal Cave” nie przyjeżdżają autokary z turystami. Boczna nieoznakowana niezwykle dziurawa droga byłaby nie do odnalezienia przez turystę, a końcowa ścieżka wije się przez pole pełne wulkanicznych kamieni. Wejście do groty jest dość obszerne, chociaż z zewnątrz nie widać jeszcze kryjącej się w głębi atrakcji. Zostawiamy klapki na górze i powoli ześlizgujemy się po gładkich i śliskich kamieniach w dół. Do pokonania jest strome pięćdziesiąt metrów. Jaskinia wypełniona jest na dole krystalicznie czystą wodą. Jest tak przejrzysta, że gdy robię zdjęcie to wyraźnie na nim widać wszystkie podwodne skały zagłębione na kilkunastu metrach, jak by w ogóle nie było wody. Dodatkowo wpadające około południa z góry promienie słoneczne odbijając się od pomarszczonej tafli wody malują na skałach tańczący obraz tysięcy rozbłysków. Więc to jest więc ten kryształ od którego pochodzi nazwa. Wiadomym jest, że wskakujemy czym prędzej do wody rozkoszując się jej rześkością.
Droga prowadząca na wodospady przechodzi z dziurawego asfaltu, na super dziurawą mieszaninę betonu, kamieni, gałęzi i gliny. Samochodem trzęsie a zawieszenie trzeszczy. Nasza przewodniczka twierdzi, ze tu jest i tak dość dobrze, że dalej za miastem drogi są w dużo gorszym stanie. Trudno mi sobie wyobrazić jak może wyglądać ten gorszy stan.
Na wyspie Timor panuje obecnie środek pory suchej, co według statystyk oznacza, że dni deszczowych w miesiącu jest dokładnie… osiem godzin. Jak więc będą wyglądać te wodospady? Czy nie będzie tam jedynie kurz i pył? Moje wątpliwości okazują się niesłuszne, już z daleka dochodzi do nas szum wody. Seria niewielkich wodospadów układa się w kilkudziesięcio-metrową kaskadę. Dookoła rosną drzewa dające przyjemny chłód. Na dole w niewielkim bajorze lokalsi robią pranie, a przy najładniejszym wodospadzie grupa dzieciaków która urwała się ze szkoły zrobiła sobie spotkanie towarzyskie. Robimy sobie zdjęcia z nimi, a oni z nami, i chyba oni mają z tego większą radochę. W końcu biały jest tutaj rzadkością.
Zagajnik z małpami jest dla nas super atrakcją, co pewnie może dziwić tutejszych ludzi, bo dla nich małpy to codzienność, tak jak dla nas dziki czy sarny. My jednak jaramy się zachowaniem tych niewielkich stworzeń, które zwabione zapewne chęcią zdobycia jakiegoś pożywienia co chwilę się do nas podkradają. Słodko prezentują się zwłaszcza młode mamy z przyklejonymi do brzuchów maluchami. Spacerujemy i podglądamy ten ich naturalny świat.
Dzień kończymy w restauracji w której serwują długie paski wędzonej wieprzowiny. Jej niepowtarzalny smak związany jest z gatunkiem drzewa używanego do wędzenia. Zjedliśmy w piątkę kilogram mięsa, więc brzuchy są pełne.
Czas ruszać dalej. Nie ma co tu stać dłużej, bo rupie jakoś szybko uciekają z portfela, a najważniejsze atrakcje mamy już zaliczone.
Pośród jachtów Sail Indonesia nadawał Bolo