Rejs trwa:
1
1
5
5
0
0
4
4
dni
1
1
4
4
godz
1
1
2
2
min
4
4
7
7
sek

 

Dokładnie o siódmej rano podpływa do naszej burty dwudziestometrowa tradycyjna indonezyjska drewniana łódź, którą to wybieramy się na całodniową wycieczkę do parku Komodo. W planie są dwa nurkowania oraz podglądanie waranów na wyspie Rynca.

 

Pierwszego nura dajemy na rafie, w miejscu w którym powinniśmy spotkać żółwie. Pierwsze minuty pod wodą nie były zbyt optymistyczne, pod nami wyłącznie piach, a w około pospolite małe rybki. Po tym czego doświadczyliśmy podczas poprzednich nurkowań na wyspie Alor, tutaj jest po prostu nuda. Ale w końcu dopłynęliśmy do trochę martwego już korala w którym tliło się jakieś życie. Pojawiły się też obiecane żółwie, pięć może sześć, i były to jedne z większych okazów jakie widziałem. Dla mnie żółwie obok delfinów, mant, wielorybów i pewnie jeszcze innych kilku morskich stworzeń to zwierzęta które nigdy mi się nie znudzą, a możliwość pływania w ich pobliżu zawsze mnie cieszy. Pomimo początkowej podwodnej pustyni nurkowanie uznaje więc za udane.

 

No to żółwik :)

 

Drugiego nura dajemy w punkcie o nazwie „Manta Point”, więc wszystko powinno być jasne. Od razu porywa nas prąd morski, na tyle silny aby dać dużo zabawy, na tyle słaby aby kontrolować sytuację. Dość szybko pojawiła się też pierwsza manta, czyli diabeł morski. Większa niż te z którymi mieliśmy okazję pływać w zeszłym roku na Bora-Bora. Płynęła, a raczej frunęła dostojnie pod prąd, ledwo przemieszczając się do przodu. Ale jej się akurat chyba nigdzie nie spieszy, nam właściwie też nie. Podpłynąłem do niej z boku na jakiś metr, ale mało ją to zainteresowało. Zresztą nie posiedziałem z wizytą zbyt długo bo porwał mnie prąd.

 

Diabeł morski, niech was nie myli perspektywa, on ma 3 metry szerokości.

 

Tym razem przy dnie spotykam wiele ryb z gatunków jeszcze mi nie znanych. Są większe, ciekawie ubarwione i dziwnie czasem się zachowują. Jedna z ryb, wielobarwna i nad wyraz płaska podnosi swoimi dużymi ustami spory kawałek koralowca. Inna z kolei przysiada na kamieniach, rozwiera mocno pysk i zaciąga to co płynie w wodzie z prądem. Jest pięknie ubarwiona – śnieżnobiały kolor plus dziesiątki malutkich czarnych kropek.

 

Biała rybka w czarne kropki, więc nikt nie powie nam że białe jest białe...

 

Nurkowanie wieńczy kolejna wizyta manty, z którą to spotykam się twarzą w twarz, a właściwe moje GoPro spotyka jej wyłupiaste oczy rozlokowane dość mocno po bokach ciała. Jak już nam groziło zderzenie zrobiła lekki przechył w prawo robiąc nawrotkę.

Pod wodą zabawiliśmy tak długi, że na koniec niemal zabrakło mi powietrza. Wynurzyłem się z trudem wysysając ostatnie litry z butli, na wskaźniku było już tylko piętnaście bar.

Nasza łódź ma pięterko pod baldachimami na którym rozłożono wygodne puchate maty. Leżymy tam i zajadamy się obiadkiem. Obraliśmy kurs na wyspę Rynca. To tam jest największe zagęszczenie smoków z Komodo. Tak naprawdę są to warany, czyli jaszczurki, największe jakie żyją na świecie. Mają dużą i szeroką głowę, masywny baryłkowaty tułów, gruby u nasady ogon. Szeroka szczęka uzbrojona jest w sześćdziesiąt zębów. Ciało pokryte jest ziarnistymi łuskami. Osiągają długość do trzech metrów i dziewięćdziesiąt kilogramów masy.

 

Waran / Jaszczór / Smok z Komodo / czyli ostatni żyjący dinozaur

 

Żywią się ptakami i ssakami. Ich ofiarami padają także konie, bawoły, świnie i  jelenie. Zakradają się do ofiary od tyłu i gryzą w nogę lub szyję. Tak naprawdę gryzą gdzie popadnie, bo są niemal ślepe. Mają za to fantastyczny węch ukryty w języku, co pozwala im wytropić zwierza nawet z kilku kilometrów. Jak już raz ugryzą to los ofiary jest przesądzony. A to dlatego, że wraz ze śliną i ostrymi zębami zarażają ofiarę porządnym zestawem bakterii, który wcześniej czy później powali nawet przysłowiową krowę (rzeczywistą też). A warany chodzą w tym czasie spokojnie za swoją jeszcze żyjącą zdobyczą.

 

Tylko tyle zostaje ze zwierzyny upolowanej przez Warany.

 

Co dziwne warany bywają czasem kanibalami, zjadając najczęściej młode osobniki. Zdarzają się też ataki na ludzi. Mimo, że wyglądają na powolne potrafią rozpędzić się do dwudziestu kilometrów na godzinę, a ogonem uderzyć z siłą dwóch ton. Tak więc trzeba będzie uważać.

Oficjalnie ze względu na bezpieczeństwo, a w praktyce aby na tym biznesie i turystach dobrze zarobić, wstęp do parku jest płatny i możliwy jedynie w towarzystwie przewodnika zwanego rangersem (trochę mi to słowo nie pasuje w odniesieniu do niewielkich, chudziutkich indonezyjskich chłopaków pełniących tę funkcję). Natalia poszła zakupić bilety wstępu a ja do WC oddalonego o dwadzieścia metrów. Po drodze natknąłem się na… smoka, czyli jaszczura, czyli warana. No to atrakcja już zaliczona, możemy wracać. Nie no, żartuję. Zrobiłem na szybko pierwszych kilka zdjęć i jak się później okaże, jedno z nich będzie tym jedynym.

Po zgromadzeniu całej grupy udajemy się na godzinną przechadzkę po pobliskim lesie i wzgórzu. Mijamy warany co kilkanaście metrów. Głównie leżą w cieniu i wypoczywają. Polują zazwyczaj rano, kiedy nie jest jeszcze tak ciepło, potem wylegują się i czekają aż słońce przestanie parzyć. Czyli zachowują się tak jak ja – porządne śniadanie i trochę ruchu aby największy upał przeleżeć gdzieś w cieniu. Tylko one nie oglądają „Grey’s Anatomy”[1], a ja tak. Przewodnicy uzbrojeni w poważną broń w postaci długiego drewnianego patyka bardzo uważają, abyśmy nie podchodzili zbyt blisko zwierząt. Wypadki się zdarzają. W tym roku turysta z Singapuru został ugryziony w łydkę, rok wcześniej inny amator bliskich kontaktów ze smokiem poległ ugryziony w szyję. Więc to nie są jednak przelewki. Tylko jak tu zrobić atrakcyjne zdjęcie jeśli mam się trzymać na dystans – kombinuje więc jak mogę, trochę „zoom in” i dwa kroczki do przodu.

 

Jeszcze kroczek i będzie udana fotka, jeszcze kroczek...

 

Wzgórze nie jest osłonięte drzewami, więc tu waranów nie ma. Są za to piękne widoki na wyspę i zatokę w której zakotwiczył nas statek nurkowy. Generalnie jest super, bo jaszczury naprawdę dają namiastkę tego jak mogły wyglądać i zachowywać się dinozaury. Można choć trochę poczuć się jakby 65 milionów lat temu. Z drugiej strony plan wycieczki jest dokładnie nakreślony – przystanek, fotka, przemieszczamy się do kolejnego osobnika, fotka, a tutaj fajne drzewo, a tutaj małpka, fotka, fotka, selfi. Czuję się bardziej jak w ZOO, no może na małym safari. Wolałbym bym warany podziwiać bez tych tłumów, rangersów i utartych szlaków. No ale nie wiem czy bym taką wycieczkę przeżył, czy przypadkiem nie stał bym się ogniwem w łańcuchu pokarmowym jedynego żyjącego na świecie smoka.  

 

Uwaga trudne pytanie: z jakiego kierunku najczęściej wieje tutaj wiatr?

 

Wieczorem kupuję na łódce od lokalnego obwoźnego (drogą wodną) handlarza pamiątek sto litrów ropy oraz dużego rzeźbionego w drzewie warana. Targowałem się ostro i długo, ale mam nadzieję, że obie strony są zadowolone z rezultatów. Ja na pewno tak. Tak sobie myślę, ile ja pieniędzy wydaję na te wszystkie pamiątki. Tutaj miliony[2]. No i kto będzie w przyszłości wycierał kurze z tych wszystkich przywiezionych figurek, masek i rzeźb. Chyba będę zmuszony zatrudnić jakąś gosposię.

Bujając się na obrzeżach parku Komodo nadawał Bolo

 

Wieczór na kotwicowisku Labuan Bajo.


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.