Jedziemy na wycieczkę, czyli Natalia, rodzina z jachtu Kandu (Eric, Lesslie, Bryce i Trent) i ja. Eric już od prawie miesiąca wspominał o potężnych świątyniach znajdujących się w centralnej części Jawy, które bardzo by chciał odwiedzić. Okazuje się, że najlepiej w drogę ruszyć z Bali, choć do pokonania jest ponad siedemset kilometrów lądem i trzy kilometry morzem. Pierwszy autobus okazuje się jakimś lokalnym gruchotem z twardymi siedzeniami i klimatyzacją w postaci pootwieranych okien. Ale jest fajnie, bo w środku mało ludzi więc można się prawie położyć. Autobus ten dość często zatrzymuje się na wirtualnych przystankach, tyle tylko, że zamiast ludzi do środka ładowane są duże kartony. Tak więc jedziemy transportem w połowie towarowym.
Nie musieliśmy długo czekać na kolejny, właściwy już autobus do Jogjakarty. Tym razem to już luksusowy środek transportu, z klimatyzacją, kładącymi się siedzeniami i dodatkowym podparciem pod nogi. Droga autokarem przebiega spokojnie, większość trasy i tak pokonujemy w ciemnościach.
15.09.2017
Jako tako wypoczęci dojeżdżamy do Jogjakarty tuż po dziewiątej rano. Nasz hotel znajduje się poza miastem, bliżej słynnych świątyń, więc nie ma sensu jechać tak wcześnie w tym kierunku. Ze wszystkimi tobołami udajemy się do pałacu sułtana. Coś co nas najbardziej przyciąga w to miejsce to teatr cieni. Centralna Jawa słynie z tych przedstawień, do których wykorzystuje się płaskie lalki wykonane z cielęcej skóry. Charakteryzują się one specyficznym wyglądem (mi przypominają nieco obcych z filmów sci-fi) i wysokimi detalami w wykonaniu.
Miejsce w pierwszym rzędzie zajmujemy już czterdzieści minut przed spektaklem, przygotowując aparaty, kamery, telefony. Oj będzie się działo. Za podświetlanym ekranem znajduje się orkiestra składająca się z gongów, różnego rodzaju cymbałek, bębenków i innych instrumentów w które uderza się kijkiem lub ręką. Równo o jedenastej rozbrzmiewają pierwsze dźwięki rozpoczynające przedstawienie. Muzyka jest trochę psychodeliczna, ale jak się po kilku minutach wpadnie w trans to można nawet wyłapać linię melodyczną utworu. Na ekranie, a właściwie tuż za nim pojawiają się pierwsze postacie - duża lalka przedstawiająca..., właściwie nie wiem kogo przedstawia, niech będzie, że właściciela ziemskiego, nadzorcę pól ryżowych. Na przeciwko niego stoi w lekkim pokłonie kilku chłopów którzy przyszli negocjować porcje żywieniowe aby mieć siłę pracować. Chociaż nie, po bliższym przyjrzeniu się to jest jednak król i jego poddani. Albo nie, może jednak nauczyciel i dzieci w szkole, albo królewna Śnieżka i krasnoludki, albo prezydent Duda i opozycja, albo... sam nie wiem. Może sprawa by się wyjaśniła gdybym zrozumiał choć jedno słowo narratora który od pięciu minut nadaje coś jednostajnie do mikrofonu. Może bym odczytał coś z ruchu postaci, ale te przystawione do ekranu w ogóle się nie poruszają. O... coś drgnęło, poruszyła się ręka króla / pana / Śnieżki / Dudy czy kogoś tam.
Mija kolejne pięć minut. Dzwonki nieustannie wygrywają melodię przy której nie da się ani zasnąć ani ożywić, gość dalej nawija z taką prędkością jak by czytał Pana Tadeusza na czas, a lalkom czasem tylko zadrży ręka, być może od wentylatora. Akcja toczy się w wolniejszym tempie niż w brazylijskim serialu, właściwie nie ma akcji, nic się nie dzieje. Wytrzymujemy w skupieniu ze dwadzieścia minut, po czym opuszczamy ten dziwny teatr. Przedstawienia dla turystów trwają "tylko" dwie, trzy godziny, bo tradycyjne toczą się całą noc. No, w takim tempie to możliwe.
Na lunch zasiadamy w sułtańskiej (a jakże) restauracji. Ja zamawiam sobie zupę Timlo w skład której wchodzą kwiat bananowca, czarne grzyby, marchewka, kurczak, sadzone jajko i krakersy ziemniaczane. Zupa ma smak słodko-kwaśny i jak zapewnia obsługa jest to tradycyjne danie którym Sułtan wita wszystkich swoich gości. Na drugie danie dostaję wołowinkę w słodkim sosie sojowym. To było ulubione danie sułtana Hamengkubuwona VII. Mogę więc powiedzieć że zjadłem królewski / sułtański obiad.
Droga do hotelu z powodu korków się trochę wydłużyła więc nie mieliśmy nawet siły na jakieś wieczorne pogaduchy. Po prostu poszliśmy potulnie spać.
16.09.2017
Borobudur to jedna z trzech największych buddyjskich świątyń na świecie. Okres jej budowy szacuje się na VIII-IX wiek naszej ery. Świątynia ma kształt piramidy składającej się z dziewięciu tarasów. Długość boku podstawy wynosi sto osiemnaście metrów, a wysokość monumentu to dwadzieścia dziewięć metrów. To jest naprawdę potężna budowla, przemierzając kolejnymi tarasami drogę ku jej szczytowi pokonujemy dystans prawie pięciu kilometrów. Nie uda nam się wejść do środka świątyni gdyż tak naprawdę w jej środku znajduje się wyłącznie... ziemia. Budowla powstała poprzez obłożenie kamiennymi obeliskami znajdującej się tu góry, tyle tylko, że tych kamieni było aż dwa miliony. Ściany wzdłuż tarasów składają się z ponad dwóch tysięcy siedmiuset rzeźbionych paneli przedstawiających historię i doktrynę buddyzmu jak i życie okolicznych mieszkańców Jawy w tych dawnych czasach. W ten oto sposób budowla ta miała także, a być może przede wszystkim charakter edukacyjny. Była swoistą historyczną kamienną biblioteką. Świątynię budowano ponad sto lat, ale niezbyt długo służyła ona swoim wyznawcom. Około X wieku jej znaczenie zmalało, a buddyści przenieśli się na wschód Jawy. Prawdopodobnym powodem tych zmian była potężna erupcja pobliskiego wulkanu, który pokrył centralną część wyspy grubą warstwą popiołu. I o ile świątynie można było dość łatwo oczyścić, o tyle pola uprawne zostały zniszczone na wiele pokoleń. Dlatego też ludność przeniosła się na wschód w bezpieczniejsze miejsce.
Wiedza o istnieniu przysypanej świątyni istniała zapewne pośród późniejszych mieszkańców, o czym świadczą odnajdywane w późniejszym w okresie pojedyncze rzeźbione bloki używane do wznoszenia okolicznych domów. Ale oficjalnie dla całego świata została ponownie odkryta dopiero w 1815 roku przez sir Thomasa Stamforda Rafflesa który był w owym czasie gubernatorem Jawy. Poważniejsze prace konserwacyjne wykonali na początku XX wieku holendrzy, ale napotkali poważny problem, gdyż wraz z ulewnymi deszczami góra wewnątrz budowli zaczęła się osuwać. Dopiero porządny zastrzyk gotówki od UNESCO, rozebranie całości, stworzenie pod budowlą porządnego drenażu i fundamentów, a następnie ponowne złożenie umożliwiło ostateczne zakończenie odbudowy.
Dziś jest to zabytek numer jeden całej Indonezji i poza wypoczynkowym Bali główne miejsce pielgrzymek zagranicznych turystów.
Wstajemy o piątej piętnaście rano. Tak, wiem że to jakaś nieludzka pora, ale chcemy być pod bramami świątyni Borobudur w momencie jej otwarcia, czyli o szóstej, a to wszystko aby uniknąć tłumów turystów i ostrego upalnego słońca. Wchodzimy do środka jako pierwsi i wynajmujemy lokalnego przewodnika. Ten gdy tylko się dowiedział, że część wycieczki pochodzi z USA natychmiast wyciągnął telefon i pokazał selfie ze świątynią w tle i... Barackiem Obamą. Był on tutaj na wiosnę, więc się trochę spóźniliśmy, ale okazuje się, że po jego wizycie liczba odwiedzających świątynie wzrosła.
Jeszcze jej nie widzimy, jeszcze spacerujemy alejkami w cieniu niewielkich drzew. Dochodzimy do zakrętu i... łaaaał, ale wieeeelkaaaa. To jest naprawdę kolos, przynajmniej na mnie robi takie wrażenie. Powoli podchodzimy do pierwszych schodów prowadzących na kolejne tarasy. Faktycznie świątynia przypomina kształtem egipskie piramidy. Ale na tym koniec podobieństw. Niemal wszystkie ściany są pokryte płaskorzeźbami. Do tego ustawionych jest kilkadziesiąt posągów Buddy w różnych pozach. Co mnie zaskakuje - większość płaskorzeźb jest w znakomitym stanie. Mam wrażenie, że widzę na twarzach postaci grymasy, uśmiechy, znudzenie, radość. Poziom detali jest wręcz powalający. Pytam więc przewodnika, czy wszystko to było teraz odnowione? "Nie, to autentyki, nie ruszane" - pada odpowiedź. Jak to możliwe, przecież minęło ponad tysiąc lat czyli ponad tysiąc okresów deszczowych, wiatrów, wybuchów wulkanów, kolejnych wybuchów wulkanów. A, no tak, przecież świątynia była prawie cały czas zakopana w pyle wulkanicznym i to on tak dobrze zakonserwował rzeźby.
Górne tarasy to przede wszystkim stupy, kształtem przypominające odwrócone kielichy, choć buddyści twierdzą że to odwrócony kwiat lotosu. Dobrze, że przyszliśmy rano, turystów jeszcze niewielu i udaje się mi cyknąć kilka zdjęć bez dodatkowych postaci w tle. Ale kilometry zrobione na spacerze wokół budowli zrobiło swoje i czuję się lekko zmęczony.
O godzinie trzynastej jesteśmy umówieni na rafting. Trochę może to nietypowe zajęcie w krainie dziesiątek świątyń buddyjskich i hinduskich, ale trzeba sobie czas jakoś urozmaicić. Ładujemy się najpierw do małego dostawczaka z wielkim pontonem na dachu, a potem gdy ów ponton już znalazł się na rzece ubrani w kaski i kamizelki wypornościowe ładujemy się do niego. Nasz przewodnik który zna może z dwadzieścia słów po angielsku przeprowadza trzydziestosekundowe szkolenie i ruszamy. Rzeka nie jest tak porywista jak ta na której płynąłem będąc w Nowej Zelandii, brak tu też wodospadów, ale i tak jest przyjemnie. Wdajemy się co chwilę w wodne bitwy z innymi pontonami. Całkowicie przypadkowo są to wojny amerykańsko-japońskie. A my, dwójka Polaków jesteśmy znów zamieszani przypadkiem w wojny gigantów. Jest wesoło. Chłopaki co chwilę wykonują skoki do wody z saltem, a trasa mimo iż nazywaną "rodzinną" ma kilka miejsc w których przyspiesza i targa naszym pontonem. Zdarzyło się nawet nieplanowane wypadnięcie za burtę. Ten rafting nie był wyzwaniem ani ekstremalnym przeżyciem ale miłym chłodnym przerywnikiem w turystycznej bieganinie.
Obejrzenie zachodu słońca ze szczytu świątyni Borobudur kosztuje jakieś nieziemskie pieniądze, ale obejrzenie zachodu słońca nad świątynią w jednej z pobliskich restauracji wliczone jest w cenę posiłku. Udajemy się do zarekomendowanego przez właściciela naszego hoteliku miejsca, aby na parkingu napotkać tłumy luksusowych samochodów w tym niektóre z włączonymi sygnałami. Czyżby kolumna prezydencka? Prawie. Okazuje się, że dziś imprezkę tutaj celebruje Pani minister skarbu Indonezji. Boczkiem jakoś przedarliśmy się w pobliże, ale właściciel przybytku podchodzi do nas i... zachęca do wspólnego zdjęcia z jego gośćmi. To już drugi minister w tym tygodniu, a jak się dowiedzieliśmy jutro ma tu przyjechać sam prezydent. Może i my wpadniemy z wizytą?
Zachód słońca nie był jakoś spektakularny, ale szwedzki stół zawierał dania wyszukane i darmowe. Pokręciliśmy się po tym niecodziennym festynie jeszcze z godzinkę i mieliśmy okazję napić się najdroższej na świcie kawy Luvak. Czemu jest ona taka droga? Bo jej proces produkcji jest nietypowy. Owoce kawy są zjadane przez niewielkie futerkowe zwierzątko o nazwie Luvak, które mi przypomina lisa skrzyżowanego z powiększoną fretką. Jego organizm trawi jedynie łupinki ziaren kawy, ale te właściwie są w całości wydalane. Później następuje naprzemiennie proces mycia i suszenia, a na końcu wypalania i bardzo drobnego mielenia. Nie jestem kawoszem, dla mnie ta kawa smakuje jak... kawa. Może nawet i jest dobra ale ta cena. Tu, na wyspie Java, prosto od lokalnego producenta jedyne sto dwadzieścia złotych za sto gram. To ile ona kosztuje na 5th Avenue, a ile u Gesslerowej?
17.09.2017
Dzień zaczynamy od niewielkiej buddyjskiej świątyni, ale co mogę o niej napisać skoro następna atrakcja to świątynia Prambanan. Tak naprawdę jest to hinduistyczny zespół świątynny zbudowany w IX wieku i był poświęcony hinduistycznej trójcy bogów: stwórcy Brahmie, opiekunowi Wisznu i niszczycielowi Śiwie. Prambanan oryginalnie składało się z trzech poziomów. Najniższy przeznaczony dla wiernych wyłożony był bambusem, średni poziom tworzyły dwieście dwadzieścia cztery niewielkie świątynie w których zamieszkiwali kapłani. Najwyższy poziom składa się z trzech głównych świątyń dedykowanych Brahmie, Wisznu i Śiwie, trzech kolejnych nieco mniejszych poświęconych bogom Nandi, Garuda i Hamsa oraz dziesięciu mniejszych świątyń pewnie też z jakąś dedykacją. Jedną z nich chęcią przygarnąć mogę ja.
Dziś odbudowane są wszystkie świątynie na najwyższym poziomie i tylko trzy z poziomu średniego. Dookoła poukładanych jest tysiące, jak nie miliony kolejnych kamiennych bloków z których powoli będą odbudowywane kolejne małe świątynie. Zasada jest taka, że minimum siedemdziesiąt pięć procent kamieni musi być oryginalnych, resztę można uzupełnić współczesnymi. Odbudowa każdej z nich trwa około dwóch lat, póki co stoją tylko trzy. Odbudowa tych świątyń nie jest taka łatwa. Każda z nich składa się z dziesiątek tysięcy kamiennych bloków, które ułożone są jeden na drugim bez żadnego kleju czy zaprawy. To takie wielkie klocki lego, tyle tylko że bez instrukcji jak budować ani obrazka co ma wyjść na koniec.
Wydaje mi się, że zespół świątyń Prambanan zrobił na mnie większe wrażenie niż Borobudur, może ze względu na ilość świątyń oraz ich strzelistość. Są one jednak tak różne, że każda warta odwiedzenia. To jest mój ósmy i dziewiąty cud Świata.
Zachód słońca spędzamy przy kolejnych ruinach kompleksu świątyń hinduskich. Nie tak spektakularnych i nie tak wielkich, choć nadal pięknych i zdumiewających. Nie ma tu zbyt wielu turystów, nie ma ochrony, można chodzić własnymi ścieżkami, dotknąć ponad tysiącletnich rzeźb. A jakby się człowiek uparł to i jakiś rzeźbiony kamień mógłby wynieść w plecaku, czego oczywiście nie polecam, bo każdy taki kamień ma swoje konkretne miejsce.
Po zachodzie słońca ponownie udajemy się do Jogjakarty, do pałacu Sułtana, tym razem aby podziwiać indonezyjski balet. Nie ma on nic wspólnego z baletem który my znamy, jest to bardziej taneczny teatr z bardzo bogatymi strojami, nietypowymi krokami, ruchami rąk i dłoni oraz orkiestrą grającą znane już nam psychodeliczne dźwięki. Dzisiejsze przedstawienie opowiada jawajską wersję Romea i Julii. Fabuła w skrócie przedstawia się następująco: On ją ujrzał i pokochał, ale Ona została uprowadzona przez króla olbrzymów do lasu. Oczywiście On podążył za nimi by ją odzyskać, po drodze napotykając króla Małp. Wspólnie coś tam powojowali i w końcu odnaleźli królewnę. Ostateczną bitwę wygrał wiadomo kto i tylko nie wiem czy był na końcu pocałunek, gdyż po godzinie opuściłem teatr. Nie żeby było aż tak tragicznie, ale godzinka mi w zupełności wystarczyła. PS. Przedstawiona fabuła jest prawdziwa, ale w życiu bym jej nie odczytał obserwując przedstawienie, po prostu dostaliśmy ściągawkę.
18.09.2017
Dziś dzień powrotu. Tym razem autobusu na Bali odjeżdża o trzynastej, a droga powrotna zapowiada się tak samo mało fascynująco jak w tą stronę. Ale to do czasu, do momentu gdy budzę się w środku nocy. Złapaliśmy niezłe opóźnienie więc kierowca próbuje nadrobić. Ale jak tu przyspieszyć jak droga wąska, kręta, a ruch jak na Marszałkowskiej. Otóż ten kierowca wie jak to zrobić. Należy wyprzedzać nie patrząc czy ktoś jedzie z przeciwka. Procedura jest prosta: kierunkowskaz, zmiana pasa, mruganie światłami, trąbienie klaksonem, jazda na pewniaka. A że samochody i skutery jadące z przeciwka muszą hamować i uciekać na pobocze, to drobiazg. Kto podskoczy wielkiemu autobusowi. Dobrze, że niezbyt często z przeciwka jechał tir. Mogę tu troszkę żartować, ale byłem przerażony, tym bardziej, że siedziałem w pierwszym rzędzie obok kierowcy. To zaskoczenie gdy on zaczyna manewr wyprzedzania a z przeciwka jedzie samochód, i wiesz, że nawet Porsche nie dałoby rady. Te twarze kierowców skuterów rozpierzchających się na boki. Raz w ciągu minuty wypchnęliśmy z drogi dwie osobówki i kilkanaście skuterów. Gość w Polsce w godzinę nazbierałby pięć tysięcy punktów karnych. Dla mnie to było przeżycie traumatyczne, siedziałem i niedowierzałem, bałem się bardziej niż kiedykolwiek. MASAKRA. Ale jakoś przeżyłem.
Siedząc na tysiącletnim rzeźbionym kamieniu nadawał Bolo