14.11.2017
Do pierwszego samolotu w Berlinie wsiadamy przed jedenastą. Krótką przesiadkę w Koloni spędzamy na ławeczkach odsypiając zarwaną noc. Do samolotu linii Eurowings wsiadamy już w czwórkę - z Natalią, Magdą i Markiem. Lot jest spokojny i nudny. Filmy dostępne jedynie za dodatkową opłatą, jedzenie przeciętne, ale cena za bilet była bardzo dobra, więc nie narzekam. Lądujemy o piątej, czyli o drugiej w nocy, zależy czy patrzeć na czas lokalny czy jeszcze na ten obowiązujący w Polsce.
15.11.2017
Pierwsze uczucie po opuszczeniu samolotu to bijący dookoła gorąc. Brakowało mi jej w listopadowe zimne dni w kraju. Przy odprawie paszportowej nastąpiła sytuacja patowa. Poproszono nas o okazanie biletów powrotnych, a my przecież takowych nie posiadamy. Tłumaczenie, że przylecieliśmy na łódkę, że kontynuujemy rejs dookoła Świata i że już niedługo Mauritius opuścimy drogą wodną w kierunku RPA na niewiele się zdają. Nie mamy przecież biletów na jacht, a i tak pogranicznik co chwilę nas pyta w jakim hotelu będziemy nocować. Rozmowa zatacza błędne koło a ja im pokazuje już zdjęcia z rejsu i system trackingowy obrazujący, że Wassyl czeka na nas już w marinie w centrum miasta. W końcu odpuszczają, a my jako ostatni wychodzimy z sali przylotów. Dobrze, że nie dobrali się do nas celnicy, bo nie wiem jak Marek by się tłumaczył ze smalcu, boczku, suszonych grzybów czy chrzanu. A właściwie wiem, na pewno z uśmiechem i po polsku. Ale jakoś poszło...
Marina mieści się w najbardziej nowoczesnej i luksusowej części miasta zwanej Waterfront. Wassyl nieznacznie buja się na portowej fali cały od góry opatulony tentami aby powstrzymać mocno świecące słońce. Artur wychodzi na pokład i ściska nas serdecznie, pakujemy wory do środka. Najpierw muszę zamienić mesę w sypialnię. Demontuje stół, układam dechy i materace, robie porządki w bakistach. Rzeczy zbyt wielu nie przywiozłem, z trudem uzbierałem jedenaście kilogramów, w tym chyba ze trzy mają awaryjne leki.
Czuję trudy podróży, ale jak się teraz położę to potem nockę mam z głowy, więc wybieram spacer po sklepikach z pamiątkami, knajpkami i deptakiem ciągnącym się pod setkami kolorowych parasoli. Bardzo tu cywilizowanie, gdyby nie przechodnie to miałbym wrażenie że spaceruje po jakimś niewielkim współczesnym europejski miasteczku. Jest tu nowocześnie i współcześnie, ale też i drogo. Z tym, że nie wyszedłem jeszcze poza niewielką dzielnicę przepychu i blichtru. Jutro obejrzymy coś dalej.
17.11.2017
Mauritius to główna wyspa należąca do archipelagu Maskarenów. Wyspy te aż do XVII wieku pozostawały bezludne. Tutejszy świat zwierzęcy i roślinny składał się w olbrzymiej większości z endemitów. Jedynymi kręgowcami obok wielkich żółwi olbrzymich były ptaki w tym dront dodo (Raphus cucullatus) który dziś jest symbolem wyspy. Niestety z ogólnej liczby sklasyfikowanych po odkryciu wyspy dwudziestu ośmiu gatunków do naszych czasów dotrwały zaledwie cztery, a dodo można obejrzeć teraz wyłącznie w muzeum, w sklepach z pamiątkami i filmie Epoka Lodowcowa.
Pierwsi zaglądali tu już w średniowieczu żeglarze arabscy. Dla Eurpopejczyków wyspa została odkryta przez Portugalczyków w 1505 roku. Następnie została skolonizowana przez Holendrów w 1638 i nazwana imieniem księcia Maurice z Nassau. Francuzi opanowali wyspę w XVIII wieku, zmienając nazwę na Île de France (a jakże). Nazwa Mauritius została przywrócona w 1810 roku, gdy z kolei wyspę przejęli Brytyjczycy. Anglicy znieśli panujące tu niewolnictwo i zaczęli sprowadzać robotników z Indii.
Skąd taka popularność tej leżącej na oceanie samotnej wyspy? Po prostu leżała na szlaku żaglowców podążających z Europy dookoła Afryki w kierunku Indii i wysp korzennych. Po skolonizowaniu rozwinęły się tutaj duże plantacje trzciny cukrowej, co z kolei spowodowało masowe sprowadzanie niewolników, a w późniejszym czasie robotników, głównie z Indii i Afryki. To pewnie dlatego dziś jest to niezła mieszanka narodowości, języków i kultur. Aktualnie wyspę zamieszkują Hindusi (68%), Kreole (27%), Chińczycy (3%) i niewielka grupa Europejczyków. Najpopularniejsze języki to kreolski (80%), bhodźpuri (12%), francuski (3,4%, choć ja mam wrażenie że wszyscy tu się nim posługują) i angielski (1,3%, ale mimo to jest to język urzędowy). Jeszcze większą różnorodność znajdziemy w praktykowanych wyznaniach: hinduizm (50%), chrześcijaństwo (32%), islam (14%), tradycyjne religie plemienne (1%), buddyzm (0,2%) i Świadkowie Jehowy (0,14%). Nawet lokalna sztuka kulinarna to połączenie kuchni holenderskiej, francuskiej, indyjskiej i kreolskiej. No nie zabrakło też McDonalda, KFC i Pizzy Hut, ale te staram się omijać szerokim łukiem i najczęściej pałaszuję placki roti z kurczakiem lub sosem z fasoli.
Mauritius uzyskał niezależność w 1968 roku, a kraj stał się republiką w ramach Wspólnoty Narodów dopiero w 1992. Jest jednym z nielicznych krajów afrykańskich posiadających stabilną demokrację z regularnie odbywającymi się wolnymi wyborami i przestrzeganymi prawami człowieka. Dzięki szybko rozwijającemu się sektorowi turystycznemu przyciągnął znaczne zagraniczne inwestycje, osiągając tym samym jeden z najwyższych w Afryce dochodów na obywatela.
W każdej wolnej chwili chodzę na spacerek przez Waterfront, pobliskie parki, aż do sklepu spożywczego gdzie nabywam wodę lekko gazowaną o smaku brzoskwiniowym. Trzeba korzystać z takich dobrodziejstw, bo się już wkrótce skończą. Przyjemnie spędzam czas siedząc na ławeczce i obserwując lokalnych ludzi, kolorowe ptaki i średniej wielkości drzewo gęsto pokryte czerwonymi kwiatami. Trochę przypominają gwiazdę Betlejemską, też kwitnie tylko przed Bożym Narodzeniem.
Ogarniam też co nieco na łódkę. Właśnie oddaliśmy do naprawy nasz największy żagiel - blister, kombinuję jak tu zatankować pół tony paliwa i konfiguruję naszą lokalną sieć WiFi aby docierający z biura mariny sygnał był dostępny także pod pokładem.
18.11.2017
Artur zdecydował, że idziemy na stocznię. Sprawy mamy już dogadane i o dziesiątej rano meldujemy się w niewielkim doku pod dużym stu tonowym dźwigiem. Po raz kolejny (po Papeete) wyciągany jestem stojąc na pokładzie jachtu. Nie mam do takiej operacji zbyt dużego zaufania. Tym razem najgorszą robotę czyli czyszczenie i malowanie dna mają wykonać stoczniowcy, ale i tak mamy trochę do zrobienia. Czyszczenie i lakierowanie koła sterowego, śruby, wyciągnięcie stu metrowego starego łańcucha z forpiku, rozkręcanie i składanie części nawigacyjnej aby przeciągnąć dodatkowe kabelki i takie tam drobne prace naprawczo-konserwacyjne.
23.11.2017
Dni na stoczni leci dość szybko. Roboty nie ma aż tak wiele, przynajmniej nie ja. Zapuszczam się więc na dłuższe spacery wędrując przez dzielnicę China Town, centrum i inne zaułki Port Louis. Gwar, tłumy mieszkańców, setki sklepików, targowisk, zakładów usługowych. Mijam z dziesięć niewielkich sklepów żelaznych, dwadzieścia z drobnym AGD, trzydzieści z napojami i słodyczami i czterdzieści wózków z jedzeniem ulicznym. Takie połączenie Azji z Europą. Podoba mi się to.
Dziś dodatkowo udaję się z Natalią do pobliskiego parku botanicznego. Został on założony przez konsula francuskiego Pierre Poivre’'a pod koniec XVIII w. Początkowo była to jego letnia rezydencja, którą przekształcił w ogród botaniczny. Dziś można tu spotkać bardzo stary drzewostan w znakomitej formie fizycznej. Samych palm jest ponad osiemdziesiąt gatunków. Można też spotkać drzewa których nie ma w Europie - drzewa cynamonowe, kamfora, imbir, figowce bengalskie, baobaby olbrzymy. Niecodzienną atrakcją są Victoria Regia - największe lilie wodne na świecie. Ponoć można na niej położyć niemowlę. Jest ich tu pełen staw, zrobiły na mnie niesamowite wrażenie, pomimo że wielkim miłośnikiem botaniki to ja nie jestem. Odwiedzamy też zagrodę z dużymi żółwiami lądowymi. Tych które oryginalnie zamieszkiwały Mauritius od setek tysięcy lat już nie ma, zostały zjedzone przez pierwszych przybyszów. Ale sprowadzono je ponownie z Seszeli, ten sam gatunek. Są ich obecnie na wyspie tysiące, a w tym ogrodzie kilkadziesiąt sztuk. Niestety ktoś wpadł na głupi pomysł i na skorupie każdego z nich namalował farbą olejną numerek. Wygląda to fatalnie, a i ich zagroda jest niezbyt duża. Zieleninki także niewiele, a błota owszem. Porównując warunki bytności z tym co widziałem na Seszelach, to tam był raj, a tu jest jak w Zoo w Rio (dla przypomnienia - fatalnie).
Park jest fantastyczny - niesamowite drzewa, lilie, dużo spacerowania w cieniu (ogromna zaleta) tylko brak niewielkiego sklepiku gdzie można by kupić karkóweczkę z grilla z kiszonym ogórem, żeby się poczuć jak na pikniku. No może trochę przesadzam. Ale z tym, że ludzie lokalni płacą za bilet dokładnie dziesięć razy mniej niż zagraniczni turyści się nie zgadzam. Jestem za równouprawnieniem.
Ponownie z trasy nadawał B-43