10.12.2017
Przez kilka ostatnich dni żeglujemy spokojnie w kierunku Durbanu. Wiatry są zmienne, czasami nawet słabe, ale jednak udaje się nam pokonać sto mil morskich na dobę. Na mojej wieczornej wachcie pogoda się załamuje. Tym razem w naszym kierunku podążają burze z silnymi wyładowaniami atmosferycznymi. Niebo błyska złowrogo i z lewej i z prawej strony burty. Dobrze pamiętam, że podobna burza przy Kumai skończyła się spaleniem komputera autopilota oraz wyświetlacza, więc wolę teraz dmuchać na zimne. Wyłączam całą elektronikę i staję za sterem mając do dyspozycji jedynie malutki kompas.
Płyniemy prawie jak dwadzieścia lat temu. Dookoła mnie naprawdę czarna noc. Rzadko się zdarza, że nie widać nawet miejsca gdzie nocne niebo spotyka się z horyzontem i wodą. Nie widzę nawet wody przemykającej wzdłuż naszych burt. Tym bardziej potężne błyski gdzieś w pobliskich chmurach zwiększają napięcie.
Gdy to całe rozszalałe niebo nadciąga nad Wassyla z nieba zaczyna lać. Przenoszę się do kabiny nawigacyjnej i uruchamiam tablet z prostym programem nawigacyjnym. To wystarczy aby podejrzeć, czy płynę we właściwym kierunku. Dodatkowo włączam jeszcze stary radar, nieużywany jeszcze w naszej podróży. Jego obraz pokryty jest tysiącami kropek sygnalizującymi deszcz w promieniu kilku mil dookoła nas. Obszar ulewy może być jeszcze większy, tylko fale radaru już się dalej nie przebijają. Kolejne minuty wachty ciągnął się niemiłosiernie. Trudno ustać za sterem, gdyż buja łajbą mocno na boki. Po trzech godzinach wytężonej wachty burza zostaje za nami. Można po kolei włączyć wszystkie urządzenia i autopilota Piszczka, do którego tak się przyzwyczailiśmy.
11.12.2017
Odebrana dzisiaj prognoza pogody zmroziła mi krew w żyłach. W nocy z trzynastego na czternastego grudnia ma przyjść silny południowy wiatr, który w ciągu kilku godzin podniesie wysoką pięcio metrową falę. Dodatkowo w pobliżu wschodnich brzegów RPA płynie silny południowy prąd o nazwie Agulhas. Oba te zjawiska (wiatr przeciwko prądowi) tworzą monstrualne spiętrzone fale, które zagrażają nie tylko takim łupinkom jak Wassyl, ale i dużym statkom których kilka corocznie tonie na tych wodach. Do portu mamy jeszcze dwieście sześćdziesiąt mil morskich, a godzin do nadejścia złej pogody około pięćdziesiąt. Prosty rachunek wskazuje, że musimy cały czas płynąć ponad pięć węzłów. Może to nie jest dużo, ale najbliższe godziny wypełnione mają być słabymi, zmiennymi wiatrami. Uruchamiamy silnik i pilnujemy prędkości. Jak tylko możemy postawić jakiś żagiel to stawiamy. Często mamy postawione wszystkie żagle dodatkowo wspomagane pracą silnika. Wiem, mazurscy żeglarze by się obrazili, nie przystaje tak pływać, ale tylko w ten sposób udaje się osiągać momentami siedem węzłów. Byle szybciej do celu.
13.12.2017
Plan szybkiego płynięcia w kierunku portu aby zdążyć przed sztormową pogodą realizujemy z zapasem. Do główek portu docieramy przed zmierzchem co ułatwia manewrowanie w porcie i cumowanie w gęsto zaludnionej (można powiedzieć zajachtowanej) marinie. Z trudem po trzech przymiarkach w różnych miejscach lekko się rozpychając stajemy rufą do kei. Cumy, woda, prąd - tak stoimy, prawdopodobnie aż do świąt.
14.12.2017
Formalności wjazdowe przebiegły gładko i szybko i o jedenastej jesteśmy już z powrotem na jachcie. Kolejne kroki kieruję na pobliską główną ulicę. Pierwsze wrażenia to gwar, duży ruch, niewielka ilość białych ludzi, głośne i nachalne busiki pełniące rolę komunikacji ulicznej. Dobrze, że blisko jachtu jest duży sklep spożywczy, czeka nas kolejne zaprowiantowanie oraz zakupy świąteczne. Próbuje jeszcze wymienić dolary na lokalną walutę czyli randy, ale nie zabrałem ze sobą paszportu a dowód okazuje się dokumentem bezużytecznym. Wrócę więc tu jutro.
16.12.2017
Dziś zaczynamy w podgrupach "wielkie" zwiedzania miasta. Gdy tylko otworzyłem rano prawe oko spoglądam przez okienko czy aby niebo jest niebieskie. Jest. W takim razie wyskakuję z koi i szykuje się na wycieczkę do uShaka Marine World. To kompleks atrakcji wodnych zawierający delfinarium, fokarium, "pingwinarium", akwarium, kompleks zjeżdżalni i basenów oraz kilka pomniejszych atrakcji. Do kas przedzieram się z Natalią przez długą uliczkę pełną sklepów, knajpek, cukierni i wszystkiego co może przyciągnąć turystę. Pingwiny w Afryce? Przecież Pingwin nam się kojarzy z Antarktydą, zimnem, lodem, śnieżną zawieruchą. A Afryka to słońce, Sahara, wieczny upał. Mimo to tereny południowego skrawka Afryki upodobały sobie pingwiny przylądkowe - jedyne osiadłe pingwiny występujące na tym kontynencie. Zamieszkują pas wybrzeża od Namibii aż po Mozambik. Osiągają do siedemdziesięciu trzech centymetrów wzrostu (formalnie długości) i mają typowe pingwinowe czarno-białe upierzenie. Podczas karmienia dowiedzieliśmy się dość dużo o sposobie ich życia. A to co zapamiętałem to fakt, że każdy pingwin zjadaja codziennie pożywienie stanowiące dwadzieścia procent jego masy ciała (500 gram rybek przy średniej 2,5kg wagi). Czyli gdyby te same zasady obowiązywały i mnie to na śniadanko mógłbym wrzucić 7 kg parówek, na obiad 16 sztuk 500-gramowych steków argentyńskich a na kolację 6 kg nutelli plus kilogram budyniu waniliowego. Hmm... długo bym chyba nie pociągnął, ani zdrowotnie ani finansowo.
Foczki jak to foczki, bujają się na boki, klaskają płetwami, kręcą piłkę na nosie i co chwilę całują się z opiekunami. Natalię zastanawia jedynie na ile taki buziak jest przyjemny dla opiekuna. Może używają jakąś pastę do zębów albo "koko szanel".
Delfiny to są chyba zwierzęta które mi się nigdy nie znudzą. Oglądałem je dziesiątki razy tańczące pod dziobem jachtu, wielokrotnie w różnego rodzaju delfinariach rozsianych po całej Europie, no i na filmie Flipper z młodą jeszcze wtedy Jessicą Albą. Mimo to zawsze mi się gęba cieszy gdy je mam okazję podglądać. Tutaj przed publicznością skaczą i kręcą piruety, kopią piłkę ogonem (jedna to nawet poleciała hen daleko w las), machają płetwami, uśmiechają się, całują opiekunów, gaworzą. Ręce same składają się do oklasków a aparat do pstrykania zdjęć, aż się wyczerpała bateria. Podoba nam się tak bardzo, że wróciliśmy potem na kolejny pokaz.
Ale to co jest najbardziej spektakularne w tym miejscu to piękne akwarium umieszczone wewnątrz dużego autentycznego wraku statku z początku XX wieku. Niesamowita sceneria wnętrza i duże akwaria znajdujące się zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz kadłuba urzekły mnie. Gdybym chciał wymienić wszystkie ryby i stwory które w nich pływają to zajęłoby to pewnie ze dwie strony niniejszej książki. Wymienię więc tylko kilka z nich: rekiny, płaszczki, żółwie, rybki koralowe, mikro koniki morskie, macro koniki morskie, skrzydlice, robale wyglądające jak peryskopy i wielka ryba. Nie wiem jaki reprezentowała gatunek, ale nie dość że jest naprawę duża, to wygląda jakby miała z milion lat. I to ona zaciekawiła mnie najbardziej. Spędziliśmy tam ze dwie godziny. Choć to nie było to największe akwarium w jakim kiedykolwiek byłem to jednak najpiękniejsze.
Pozostałą część dnia spędzamy w części rozrywkowej parku jeżdżąc różnego rodzaju zjeżdżalniami. Ja nawet (choć nie bez oporów) zdecydowałem się na najwyższą i najszybszą z nich - torpedę. Jak sami ją reklamują zaprojektowano ją dla maniaków prędkości, aby mogli ślizgać się w powietrzu. Jazda na niej doprowadza do poziomów ekscytacji, których nigdy wcześniej nie doświadczyłeś! Wyłącznie dla kamikadze. Więc byłem kamikadze, i nawet jakoś ten lot przeżyłem. Po dniu pełnym wrażeń, na lekko ugiętych jeszcze nogach z trudem wróciliśmy na jacht. Jeśli kiedyś będziecie przejazdem w Durbanie (np. w drodze z Europy na Antarktydę) to miejsce to gorąco polecam.
17.12.2017
"Złota mila", tak nazywa się chyba najpopularniejsza atrakcja w mieście. Złoto w nazwie oznacza kolor piasku tutejszych plaż, a mila jest nieco mało dokładna, bo wynosi ponad siedem kilometrów. Spacer pięknymi, szerokimi piaszczystymi plażami wzdłuż nowoczesnej dzielnicy wieżowców okazuje się być bardzo przyjemny. Rozpoczynamy go przy uShaka Marine World. Mijamy ślizgających się na falach przyboju surferów oraz tłumy ludzi stojących w wodzie i czekających aż nadejdzie od strony oceanu kolejna spiętrzona fala. Podskakują wraz z nią tworząc rodzaj wodnej meksykańskiej fali. Po drodze mijamy także kompleksy otwartych niezbyt głębokich basenów wodnych obleganych przez tysiące dzieciaków. Wraz z Natalią decydujemy się na przejazd nietypowym wyciągiem, prowadzącym nad tymi wszystkimi atrakcjami wzdłuż deptaku miejskiego. Dziwne uczucie siedzieć na krzesełku kolejki kilkadziesiąt metrów nad poziomem... betonu. Nie wiem dlaczego od razu przychodzą mi złe myśli, że kolejka jest kiepsko serwisowana, że za chwilę na pewno pęknie lina, że tego lotu w dół to już nie przeżyję. Odezwał się mój lęk wysokości. Na szczęście całość nie trwała aż tak długo a my cali i zdrowie wróciliśmy na ziemię. Spacerujemy dalej wzdłuż straganów oferujących dość tandetne pamiątki i ciuszki. No i na lnianą koszulę z konturem Afryki i słoniem w końcu się zdecydowałem i ja. Jest na tyle nietypowa, że chyba będzie niewiele okazji by ją ubrać. A może po prostu trzeba być bardziej odważnym?
18.12.2017
Wizyta w wiosce kulturalnej Phezulu może nam nadać namiastkę wyobrażenia, jak dawniej żyły plemiona Zulu. Dziś, ze względu na cywilizację która dotarła do wszystkich zakamarków RPA, prawdziwych wiosek w tradycyjnym stylu już nie ma. Pozostały jedynie skanseny takie jak ten. Leży on w pięknej dolinie Tysiąca Wzgórz wyrzeźbionej przez rzekę Umgeni, rozciągającej się pomiędzy Durban i Petermaritzburg.
Wsiadamy rano do niewielkiego busika który pośród owych tysiąca wzgórz wspina się powoli w kierunku Phezulu. Docieramy tam po niecałej godzinie jazdy. Po przedarciu się przez kasy biletowe i sklepik z pamiątkami wchodzimy na teren niewielkiego skansenu wypełnionego kilkoma chatami zrobionymi z drzewa i czegoś co przypomina sitowie. Domki są okrągłe a dachy strzeliste. My zasiadamy pod innym spadzistym zadaszeniem czegoś, co przypomina mały amfiteatr. Już za chwilę ma się rozpocząć pokaz.
Pierwszy wkracza na arenę przewodnik-narrator mówiąc kilka zdań w języku zulu. Jest to język tonalny - różnica tonu może pociągać za sobą różnicę znaczenia wyrazu, jednak tony nie są zaznaczane na piśmie. Język zuluski wyróżnia spośród innych języków bantu wykorzystaniem w charakterze spółgłosek tzw. mlasków. Mlaski owe mają różne brzmienia i są one trudne dla nas białych do wypowiedzenia. Brzmi to dla mnie fantastycznie i nieziemsko, nie tylko w tym przedstawieniu, ale też gdy słyszymy rozmowy zwykłych mieszkańców.
Przez arenę przewijają się zarówno wojownicy jak i czarnowłose piękności. Prezentowana przez nich historia opowiada o wojnach i miłości. Tą drugą historię nieco łatwiej odczytać, gdyż pojawiają się w niej pojedyncze słowa po angielsku. W dużym skrócie wojownik zachwala swoje gibkie ciało i siłę napotkanej lokalnej dziewczynie, ale ta stanowczo twierdzi, że go nie kocha. On pręży się i podskakuje pragnąc zaimponować, lecz w odpowiedzi dowiaduje się, że jest brzydki. Nie zrażony wymachuje nogami klaszcząc za kolanami i pręży muskuły. Nie kocham Cię - konsekwentnie oznajmia mu dziewczyna. Wreszcie on oprócz swoich walorów fizycznych oferuje jako posag jedenaście krów. To wyraźnie zaciekawia dziewczynę, która dość szybko zgadza się na ślub wymawiając słowa "Now I love You". Wesele trwa trzy dni, na którym spożywa się część otrzymanych w posagu krów. Zastanawiam się, po ile są aktualnie krowy w Polsce? Dalsze części przedstawienia to jakieś czary odprawiane przez szamankę, kolejne tańce wojowników i śpiewy kobiet. Całość kończy się po trzydziestu minutach i nastaje czas pamiątkowych zdjęć. Odwiedzamy jeszcze chatę która służy za miejsce zebrań plemiennych i drugi domek który jest kuchnią i stołówką w jednym. Kosztujemy w nim także lokalnego piwa, które w smaku jest zupełnie inne i jak dla mnie niesmaczne. Na koniec wizyta w sklepach z pamiątkami i to wszystko. Jak dla mnie trochę za szybkie tempo, zbyt turystycznie, tylko trochę autentyczne. Mimo to bardzo cieszę się z tej wizyty. Może nie zapoznałem się z prawdziwym życiem Zulusów, ale przynajmniej obejrzałem tradycyjne stroje i tańce, no i wiem że trzeba oszczędzać na krowy.
Z zatłoczonego i głośnego Durbanu nadawał Bolo