Rejs trwa:
1
1
2
2
8
8
6
6
dni
1
1
6
6
godz
4
4
1
1
min
4
4
1
1
sek

 

 27.12.2017

Odbieram po raz kolejny prognozy pogody. Może wiatry nie są dla nas aż tak sprzyjające, ale decyduję, że dziś wypływamy. Fajnie byłoby sylwestra spędzić w kolejnym porcie. Nasz cel to Port Elizabeth oddalony o czterysta mil morskich, czyli trzy do czterech dni drogi. Trochę mnie martwi, że na dziś przewidują aż trzydzieści węzłów wiatru, na szczęście północnego, czyli w rufę. Także fala powinna być nieco spokojniejsza łagodzona prądem Agulhas płynącym w zgodnym kierunku.

Od rana biegam więc i załatwiam formalności wyjazdowe a reszta załogi przygotowuje łódkę na nieco trudniejsze warunki. Ruszamy tuż po trzynastej, płynąc przez port tuż za rufą wielkiego trzystumetrowego kontenerowca. Ostatnie dwieście metrów kanału portowego prowadzącego na otwarte morze jest bardzo wymagająca. Wchodząca pod prąd fala spiętrza się, a Wassyl co chwilę nurkuje dziobem w wodę stając niemal w miejscu. Na wiatromierzu trzydzieści węzłów w dziób, silnik prawie cała na przód, a rozszalała fala skutecznie nas hamuje. Z trudem przesuwamy się do przodu. Od razu w głowie analizuję różne scenariusze - co zrobić gdyby nagle zgasł silnik, gdyby nastąpiła awaria steru, gdyby... czemu ja się tak martwię. A może jestem po prostu przewidujący.

Za główkami falochronu odpadamy na południe stawiając kawałek grota i jedną trzecią genuy. Od razu nabieramy prędkości i możemy wyłączyć silnik. Wspominałem, że zapowiadano do trzydziestu węzłów? No to wieje więcej, poniżej trzydziestu niemal nie schodzi, a najsilniejsze porywy osiągają nawet czterdzieści węzłów. Zestaw żaglowy niesiemy bezpieczny, ale fala jednak jest nadal dość stroma i co chwilę mocno przechyla Wassyla wlewając się na pokład. Siedzimy zamknięci w kabinie nawigacyjnej. Nagle kątem oka dostrzegam ścianę wody po lewej burcie. Wystaje chyba ze dwa metry nad pokład i jest dosłownie PIONOWA. Nawet nas za bardzo nie przechyliło, po prostu nastąpił huk, wstrząs, i tysiące litrów wody zwaliły się na pokład. Przez chwilę miałem wrażenie, że jesteśmy już łodzią podwodną. Cały pokład pod wodą, kokpit zalany po falszburty, dookoła słychać odgłos przelewającej się wody. Na szczęście byliśmy szczelnie pozamykani, więc do środka nic się nie przedostało, a woda choć powoli opuszczała jednak pokład. Popatrzyliśmy po sobie z lekkim strachem. "Taka fala zdarza się raz na dobę, więc to była ostatnia" - powiedziałem spokojnie i jak się okazało miałem rację.

W nocy wiatr powoli zaczął siadać, aż nagle ktoś (czyli chyba Euros, mityczny Bóg wiatru wschodniego) go wyłączył. SG↑, czyli uruchomiliśmy silnik i z długą choć nadal wysoką falą płynęliśmy na południe.  

28.12.2017

Musimy dziś troszkę kombinować. Wiatr najpierw osłabł, potem wykręcił prosto w dziób a potem powoli zaczął tężeć. Wraz z nim pojawiła się też przeciwna fala która skutecznie nas hamuje. Silnik nie daje już rady pchać Wassyla pod wiatr i fale. Stawiamy więc grot na drugim refie i dawno nieużywanego foka. Wybieramy oba na blachę i próbujemy się halsować nie wyłączając oczywiście silnika. Dobrze że prąd Agulhas nazwany przez Marcina Gulczasem cały czas nam sprzyja i nadal pomaga. Taka kombinowana i powolna żegluga trwa niemal do północy, kiedy to wiatr znów wykręca na bardziej wschodni i możemy ruszyć już na samych żaglach.

29.12.2017

Ten dzień to był istne szaleństwo. Właściwie to z punktu widzenia żeglugi niewiele się działo, po prostu płynęliśmy z wiatrem, falami i Gulczasem do przodu w kierunku Port Elizabeth. Ale statystyki mówią o czymś więcej. Już na pierwszej wachcie Marcin wykręca w ciągu czterech godzin ponad dwadzieścia osiem mil morskich. Przypomnę, że na co dzień jak jest dwadzieścia to się cieszymy, dwadzieścia pięć jest dużym sukcesem. Na kolejnej wachcie Marek z Sylwkiem robią trzydzieści jeden mil. Gdy objąłem wachtę o ósmej gnaliśmy cały czas z prędkością około dziewięciu węzłów. Obserwowałem co się dzieje i wiedziałem, że może paść rekord przebytego dystansu na jednej wachcie. Poprzedni należy jeszcze do Marka, ustanowiony dwa lata temu w drodze do Rio de Janeiro i wynosi trzydzieści pięć mil.

Na koniec wachty o dwunastej mierzę dokładnie na mapie pokonany dystans. Trzydzieści sześć i sześć. Jest nowy rekord, łatwy do zapamiętania. Odnotowuje to w dzienniku. Warunki nadal nam sprzyjają i na kolejnych wachtach pokonujemy odpowiednio trzydzieści jeden i pół mili, trzydzieści trzy i osiem aby ostatecznie na mojej wieczornej wachcie ustanowić wyśrubowany już do granic możliwości naszej łódki dystans czterdziestu mil morskich. Nie trudna matematyka mówi, że to średnia prędkość dziesięć węzłów. Maksymalna chwilowa zaś wynosiła jedenaście i pół. Ale cały ten szalony dzień przynosi nam jeszcze jeden rekord w dotychczasowym rejsie - największy dystans przebyty w ciągu doby. Wynosi on teraz 201 mil morskich.

Oczywiście liczby te nie zrobią żadnego wrażenia na żeglarzach regatowcach. Rekord dobowej żeglugi oceanicznych ścigaczy wynosi prawie dziewięćset mil, nasz wynik jest przy tym wprost śmieszny. Ale wyobraźcie sobie bardzo szybko biegającego żółwika. Wiadomym jest, że nie przegoni geparda, ale jeśli sto metrów przebiegnie w dwadzieścia sekund to jest to niesamowity wyczyn. I my zostaliśmy takim sprinterem żółwikiem. A może bardziej czołgiem?

Dobra, poprzechwalałem nas trochę. Prawda jest trochę bardziej banalna. Przez cały dzień do przodu pchał nas niezły wiatr, fala w rufę i Agulhas, płynący razem z nami z prędkością około trzech węzłów. I to on pozwolił wyśrubować rekordy. Z drugiej strony sztuką jest wykorzystywać sprzyjające warunki a unikać tych złych. To właśnie zrobiliśmy, z dużym sukcesem.

Z F1 Wassyl nadawał Bolo

 


Wyprawa współfinansowana jest ze środków Miasta Szczecin.

Partner wyprawy.

 


Partnerzy medialni:

         
 


O wyprawie przeczytasz także w:
     Rejsuj.pl                             
 

 


 

7 continents 4 oceans - the longest way around the Wolrld.