Wyjscie z Port Elizabeth było tylko o jeden stopień łatwiejsze niż to z Durbanu. Co prawda tym razem wiało tylko 25 węzłów prosto w dziób (a nie 30) ale nie było sprzyjającego prądu wychodzącego. Do tego dość duża wypiętrzona na pobliskich płyciznach fala bardzo skutecznie hamowała Wassyla. Dwie godziny piłowania na silniku przy 1600 obrotów (prawie cała naprzód) z grotem na 2 refie i sztafokiem umożliwiło minięcie niewielkiego Przylądka Recif.
Od tego momentu zaczęła się niezła jazda - na 3 refie i skrawku genuy w szczytowym momencie gnaliśmy nawet 11,5 węzła. Rekord przebiegu wachtowego został pobity o ponad 1 mile (czyli wynosi teraz 41 mil), ale dobowego nie udało się pobić. Wiatr przez kilka godzin wiał ze stałą siłą 42 węzłów, a w porywach nawet do 47. To chyba najsilniejszy wiatr, który napotkaliśmy dotąd pod żaglami.
Ciekawą rzecz udało mi się zaobserwować. Otóż ciśnienie rosło dość szybko wraz ze wzrostem siły wiatru, natomiast zaczęło spadać gdy siła wiatru już malała. Jakieś pomysły? Ktoś spróbuje nam to zrozumieć?
W końcu zdechło zupełnie tuz przed wysokością Przylądka Igielnego (Cape Agulhas). To kolejny po Hornie niebezpieczny przylądek który pokonaliśmy na silniku!
Teraz jesteśmy ponownie na Atlantyku. Cieszę się, bo znam juz ten kawałek wody. Za jakąś dobę powinniśmy dostać się w obszar stałego pasatu. Mam nadzieje, że ustawimy żagle i Wassyla na kurs do Św. Heleny i po kilkunastu dniach rzucimy tam kotwice. Na ten moment mamy do przepłynięcia 1737 mil.
Ściskam mocno wszystkich
Marcin
PS. Wiecie może co przysługuje żeglarzowi za przepłyniecie tego przylądka? Już mogę sikać pod wiatr i wytrzeć ręce w żółty trykot. Zastanawiam się co mogę jeszcze robic? Zachęcam do podpowiedzi w komentarzach.